znowu dobry film widziałam

Noblista szargany przez ziomków. Brzmi znajomo? Ale tym razem to nie skrót niusów, tylko filmu. Noblista jest z literatury, pochodzi z małego argentyńskiego miasteczka, ale od dawna rezyduje w Hiszpanii. Stara się prowadzić życie odludka, konsekwentnie odmawiając udziału w większych i mniejszych imprezach. Ale wreszcie w poczcie znajduje list, na który odpowiada pozytywnie. To prośba z rodzinnego miasteczka, by przyjął jego honorowe obywatelstwo.

Bohater decyduje się wyruszyć w podróż, i to sam. Jedzie nie tylko do miasta swoich narodzin, ale i do miejsca które uczynił centrum akcji swoich powieści, rozsławionych na całym świecie. Początek pobytu w dawnych stronach jest niezbyt szczęśliwy, bo samochód wiozący autora nagle psuje się na środku pustkowia. Jednak kiedy nasz bohater dociera na miejsce czekają go serdeczności ze strony burmistrza i gromadka wzruszonych mieszkańców. Znajduje się wśród nich i dawny przyjaciel. Wszyscy słuchają wypowiedzi bohatera z nabożeństwem, pstrykają mu zdjęcia, zapraszają do udziału w miejscowych imprezach. Jednym słowem otaczają należytą atencją i uwielbieniem.

Sytuacja komplikuje się, gdy pisarz ma orzec w sprawie zwycięzcy konkursu plastycznego. Dokąd te komplikacje zaprowadza powinniście już sami zobaczyc. Zaręczam, że warto, bo film jest co najmniej dwuznaczny, jak sztuki Ionesco. Ponadto bohater wypowiada tyle błyskotliwych uwag na temat sztuki, książek i roli pisarza w świecie, że film zanotowałam sobie jako wart ponownego obejrzenia. Najlepiej z notesem w ręku.

mowa o:

obywatel

filmoteka 2016

sniegowa

Aaa jakie mam zaległości! Z tego roku, z tamtego roku, z opisów książek, z opisów filmów. Ponieważ książki trafiły mi się pod koniec 2016 takie, że mi się o nich wspominać nie chce (trzeci, a zwłaszcza czwarty tom Ferrante, kiepski kryminał i średnia biografia), opowiem, co widziałam zeszłego roku w kinach. Zwłaszcza, że mam z tego lepsze wspomnienia.

Zaraz początkiem tamtego roku trafiła mi się bosko (nomen omen) szurnięta komedia francuska Zupełnie Nowy testament. Zgodnie z tytułem jest to próba ekranizacji nowych pomysłów na zawartość Biblii. Gdzie Bóg jest wrednym piekielnikiem, wymyślającym prawa uprzykrzające ludzkości życie. Ma nieletnia córkę, zahukana żonę i syn imieniem Jezus, który już dawno uciekł z domu. Wszyscy domownicy maja Stwórcy dosyć i pewnego razu córka postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Formuje drużynę nowych apostołów, dobiera się do tatusiowego programu zarządzania światem i przedostaje się do ludzkości przez….. bęben pralki. Reszty nie będę opowiadać, bo to zbyt skomplikowane. Tylko dodam, że na koniec filmu popłakałam się ze śmiechu.

Zupełnie inną, co nie znaczy że gorszą komedią zeszłego roku, są Zagubieni Zelenki. To czeski film w pełni tego słowa znaczeniu. Głównymi bohaterami są pamiętająca czasy konferencji monachijskiej Papuga i czeskie kompleksy z korzeniami w okresie międzywojnia. Plus ekipa filmowa, która o tym wszystkim chce nakręcić materiał. Jest więc film w filmie, mnóstwo zamieszania i sporo prawdy o nas samych. Jest się z czego śmiać, jest o czym myśleć.

Mniej śmieszny, ale na pewno najdziwniejszy film, zeszłego roku to Lobster Yorgosa Lanthimosa. Na początku seansu, kiedy obserwowałam zasady funkcjonowania społeczeństwa gdzie bycie w parze jest prawnym obowiązkiem, bawiłam się nieźle. W świecie Lobstera ci, którzy nie mogą z jakiś powodów znaleźć partnera lub go utracili, są wysyłani na turnus wczasowy, w trakcie którego muszą znaleźć sobie parę. Sceny jak z sanatoriów, piosenki miłosne rodem z dawnych dansingów, wszystko to wywołuje uśmiech… do czasu. Turnosowiczów spotykają coraz dotkliwsze kary, a każdy boi się najbardziej, że nie znajdzie właściwej osoby. W takim przypadku delikwent zostanie przemieniony we wskazane przez siebie zwierzę, by pod inną postacią mieć znowu szansę na znalezienie pary. Cała historia robi coraz mniej zabawna, a coraz bardziej mroczna i okrutna. W rezultacie staje się krwawą, ale i mądrą przypowieścią o niektórych prawach rządzących naszym społeczeństwem.

Jednak moim ulubionym filmem tamtego roku będzie Co przynosi przyszłość z Isabelle Huppert. Jest to kameralna opowieść o kobiecie, która nagle zaczyna tracić wszystko: męża, matkę, możliwości rozwoju zawodowego. Wbrew pozorom jednak nie uważa tego biegu zdarzeń za ścieżkę do rozpaczy, tylko za drogę ku wolności. Przy czym nie ma tu patosu wyzwolenia. Są tylko migawki z życia inteligentnej, zaskoczonej biegiem wydarzeń kobiety. Pokazane ze smakiem i przebłyskami poczucia humoru (ach ten fragment gdy Isabelle wyrzuca kwiaty od byłego męża, i wraca się żeby wyciągnąć z kubła niebieska torbę Ikea, w którą je wsadziła-samo życie!).

Byłam tez na innych mniej wartych omówienia produkcjach, z których dwie zasługują na wyróżnienie w postaci ostrzeżenia. Absolutnie unikajcie Serca psa, kabotyńskiej opowieści pseudo artystki z inklinacją do dręczenia zwierząt. I nie oglądajcie Juliety, kiczowatej i topornej ekranizacji prozy Munro w wykonaniu Almodovara. Który wyśmienicie pokazuje jak kiepskie historie pisze noblistka.

najlepszy z tamtego roku:

podsumowanie 2016

 korfu-1

Przy klejeniu kolażu na podsumowanie stwierdzałam, że kiepskie miałam w zeszłym roku czytanki. Do tego stopnia, że musiałam załatać dziurę książką dla dzieci, uroczą zresztą. Po części trzeba winić za to moje chodzenie za trendem zamiast za własnym widzimisiem. Niezbyt dobrze wyszłam na czytaniu całej serii Ferrante, czy sequeli popularnych opowieści o Lichotce i Pani Szczupaczyńskiej.

Kompletną porażką była niby biografia Vivienne Westwood, nudna i przegadana do granic mojej czytelniczej wytrzymałości tak bardzo, że zdecydowałam się ja porzucić mniej więcej w połowie. Bo już wtedy miałam dosyć czytania o tym, jak Vivienne wbijała agrafki w podkoszulki i mieszała w kadziach z farba do ubrań.

Druga porzucona lektura zeszłego roku to profesor Stonner, książka o niedolach profesorskiego życia z niesłychanie mdłym i rozlazłym bohaterem. Czułam się, jakbym czytała nową wersję życiorysu niejakiego Ślimaka, bohatera lektury szkolnej autorstwa Bolesława Prusa. Na szczęście tym razem nie groziło mi odpytywanie z treści książki, wiec mogłam ją z wielką ulgą rzucić w kąt bez ponawiania prób dobrnięcia do końca. Kolejnym przykrym zaskoczeniem byli Czasomierze Mitchella, lektura rażąca infantylnością bohaterów i naiwnością fabuły. Z czytaniem dałam sobie spokój przed przewróceniem 50 strony książki.

Na szczęście było i kilka miłych niespodzianek. Wreszcie popróbowałam i doceniłam Pilcha. Dostałam i przeczytałam od lat poszukiwane Dzienniki Jadwigi Stańczakowej. Czytając Boks na ptaku, czyli wywiad rzekę Artura Andrusa tym razem z Wojciechem Karolakiem, mężem Marii Czubaszek, przekonałam się, że sequele nie koniecznie muszą być złe.

Nie sprawiły mi też zawodu powroty do takich ulubieńców jak Agata Christie, Gerald Durrell, Partick Modiano czy Amelie Nothomb. Zwłaszcza Christie zaskoczyła mnie umiejętnością psychologicznej analizy postaci w zupełnie niekryminalnej historii pewnej mężatki.

Stary znajomy który zafundował mi najlepsza jazdę bez trzymanki to Michał Witkowski. Jego Barbarę Radziwiłłównę z Jaworzna Szczakowej bez wahania zaliczam do trzech najlepszych książek zeszłego roku. Obok na podium stawiam Belgravię Fellowesa. Znalazła się tam za to, że się nie nadyma, nie udaje wybitnej i ambitnej, a jest wyśmienitą powieścią w starym angielskim stylu. Kolejną rewelacyjną lekturą jest stara, wygrzebana na bibliotecznej wyprzedaży książka Viki Baum Ludzie z Hotelu. Stara dobra seria KIK, w której ta nowela została wydana, po raz kolejny dowiodła swojej klasy. Dlatego w tym roku obiecuję sobie pamiętać, że nie wszystko co nowe i chwalone da się czytać. A właściwie większość raczej nie. O czym pewnie będzie w następnych postach, opisujących lektury z końca starego i początku bieżącego roku.

mowa o:

podsumowanie-1