She had a kind heart, though that is not of much use when it comes to the matter of self-preservation.
Miała dobre serce, co mało jest przydatnym gdy w grę wchodzi konieczność ochraniania siebie. (tłum własne)
Penelope Fitzgerald „The Bookshop”, str 1.
Zaczytałam się jakoś jesiennie, deszcz za oknem to nos w książce, ta odwieczna prawidłowość po raz kolejny zawładnęła moim życiem. Rezultatem jest rosnąca sterta lektur przeczytanych i nieopisanych. Ale dość już tego, dość, w miarę schnięcia chodników należy zmniejszyć tę stertę powstałą z czytelniczego rozpasania.
Na początek niech wiec będzie obiecany The Bookshop, wyszperany dzięki blogowi dovegreyreader. Ta książka, właśnie ze względu na tytuł, wzbudziła nie tylko moje zainteresowanie. Tymczasem już na wstępie wszystkich zaciekawionych muszę ostrzec, że tytuł jest zwodniczy. Bo jeśli myślą, że kryje się pod nim opis uroczej księgarenki i zapełniających ją ksiąg, portrety wytrawnych czytelników i ich literackich fascynacji, to z góry powinni zostać uprzedzeni, że oczekiwania te nie zostaną spełnione.
Prowadzenie księgarni w prowincjonalnym miasteczku to taki sam small business jak każdy inny, a czasem trudniejszy niż każdy inny, ze względu na rodzaj towaru. Książka to przedmiot, bez którego większość ludzi doskonale się obywa, przedmiot zbytku lub ekstrawagancji. W obecnych czasach, jako rzecz używana przez marnotrawiących czas ekscentryków (a tak naprawdę leni, którzy nie chcą się wziąć za porządną robotę, jak choćby kiszenie ogórków czy polerowanie podłóg), powinna być uznana za dobro luksusowe. A może już jest? Bo 8 procent podatku to tak naprawdę czego dotyczy? Może dzieki niemu czeka nas ekscytujący przewrót kulturowy? Kto się wykaże większym szpanem: ten, kto wysiada z mercedesa, czy ten, kto niesie pod pachą najnowszego Pamuka czy dopiero co przetłumaczonego Mitchella? Nie wiem jak Wy, ale ja widzę przed sobą pełną snobizmu przyszłość i już za chwilę zacznę się zastanawiać nad kupnem butów, pasków i rękawiczek pasujących fakturą i kolorem do najnowszych okładek. A potem ściskając w ręce tomik właśnie kupiony będę się przechadzać, roztaczając wokół zapach najświeższego Vat-u. Zubożała czytelniczka, ale za to pełną gębą Europejka, ha!
No dobra, wróćmy na ziemię, albo przynajmniej na karty opisywanej książki. Jak już wspomniałam, wbrew tytułowi, lektura ta nie skupia się na rozkoszach ksiegarnianego życia, a raczej koncentruje się na hierarchii brytyjskiego społeczeństwa połowy ubiegłego wieku. Bo tak, jak każda książka w sklepie ma przynależną jej półkę, odpowiednie miejsce, świadczące o jej ważności i atrakcyjności, tak i każdy z mieszkańców niewielkiego miasteczka w którym toczy się akcja, ma swoją wyznaczoną pozycję i szczebelek w drabinie społecznych przywilejów. Biada temu, kto nie zważając na niepisane, ale surowe zasady lekceważy je lub łamie. Biada Florence, która wbrew życzeniu lokalnej patrycjuszki, kupuje Stary Dom i urządza w nim księgarnię. Nie pomoże jej ani świetna (bo nieczytająca) asystentka, ani przyjaźń z podstarzałym arystokratą, ani sukcesy bestsellerów. W walce zostanie użyta najgroźniejsza broń: legalnie ustanowione prawo. A z prawem się nie wygra. Bez względu na to, czy dotyczy własności nieruchomości czy obwiązujących podatków.
Na pocieszenie dodam, że do wygranych, jak los na czytelniczej loterii, mogę zaliczyć nawiązanie znajomości z Penelope Fitzgerald. Jej lekkie, lecz ostro zakończone pióro bardzo przypadło mi do gustu. I na pewno nieraz zechce sięgnąć po inne tytuły jej autorstwa. Pozostaje tylko sprawdzić, czy na książki obcojęzyczne sprowadzane z zagranicy również będzie obowiązywał ten nowiuśki podatek.
mowa o: