bamboszkologia celestialna

skrzydlatek

Całkiem zgrabna gradacja, stopniowanie przysłówka oparte na rzeczywistym wertykalizmie. Ale daruj sobie dalsze figury stylistyczne i przejdź do meritum.

Mart Kisiel „Siła Niższa”, Str 166

Trzeba przyznać, że w części drugiej opowieści o mieszkańcach Lichotki autorka doprowadziła swój styl do perfekcji. Niestety. Zanim przejdzie do sedna, każdą wypowiedź musi owinąć w kokon krotochwilnie zamotanych, potrójnie złożonych zdań utkanych z przenośni, hiperbol i innych wybiegów semantycznych, znanych głownie filologom. Jednych to śmieszy, innych (czytaj mnie) zraża.

Sama opowiastka wysnuwa się z poprzednio napoczętych wątków. Konrad, właściciel dramatycznie utraconej Lichotki jest na dobre zainstalowany w domu pogodnego wielkoluda, Turu Brzaszczyka. Towarzyszy mu wciąż Anioł Stróż, słodkie i nieco zasmarkane Licho oraz mniej sympatyczny Utopiec. Zaginął natomiast bez wieści gotujący Pan Ośmiornica i piękna nimfa drzewna Driada.

Pojawiają się za to inne postaci, bo nowy dom, jest nowy tylko z nazwy, natomiast tak naprawdę jest podstarzałym domiszczem, ze skrzypiącymi schodami, pajęczynami, i stryszkiem. Tam właśnie, pod samym dachem, Konrad odnajduje rżnące w karty widma żołnierzy Wermachtu.

Jednak najciekawiej się robi, kiedy do tego całego towarzystwa dołącza Tsadkiel, Anioł Stróż oddany na przechowanie. Tsadkiel jest aniołem jak się patrzy, czyli jak ze sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej. Posągowy i złotowłosy, Tsadkiel nie dba o to, żeby było miło, tylko bezpiecznie. Zasadniczy i skrupulatny, zadręcza swoimi napominaniami każdego, kto się mu pod skrzydła naiwnie.

Z tego wszystkiego robi się studium psychologiczne postaw opiekuńczych:, ciepło miluśkiej, w paputkach i króliczkach, czyli tej prezentowanej przez Licho, i naukowo pedagogicznej, czyli tej preferowanej przez Tsadskiela. Nie musze mówić, która z nich zyskuje większą sympatię i bohaterów książki i czytelników. Nie muszę, bo zrobiła to za mnie autorka, w najlepszym i najbardziej wartym zapamiętania w książce dialogu:

Anioł stróż musi mieć bambosze.

Tsadkiel odłożył łyżkę do zlewu i dla równowagi uniósł brew

-Doprawdy, alleluja? A czemuż to : musi?

-A temuż –odpalił mały anioł – że są mięciutkie i cieplutkie i w ogóle, alleluja.

-Istotnie , alleluja, jednakowoż nie jest to dowiedź na moje pytanie.

-Bo w bamboszach nie sposób być niemiłym. A kiedy ty jesteś miły dla innych, to inni są mili dla ciebie. Tak działa ten świat. Alleluja.

–A cóż ty możesz wiedzieć.

-Mnie wszyscy lubią –przerwało mu bez wahania.- A Ciebie?

(ibidem, Str 229)

Jeśli chcecie się dowiedzieć, czy Tsadkiel założył w końcu bambosze, odsyłam Was do książki. Jak i do sklepu po cieple kapcie, albo przynajmniej puchate skarpetki. Wszystko to razem będzie w sam raz na zimno, na poprawę humoru i na lubienie siebie i innych.

mowa o:

bamboszki-1

Lady Britannia

portret-4

Tym, którzy hrabinę znali, owa demonstracja wydała się dziwna; nie należała bowiem do kobiet, które promują faworytów czy wynajdują kulawe kaczęta, aby sprzedać je światu jako łabędzie. Pan Pope wyglądał dość symaptycznie jak na kupca i nikt mu źle nie życzył, ale czemu lady Brockenhurst wychwala nagle pod niebo cnoty tego mało znanego handlarza bawełną?

 Julian Fellowes „Belgravia”, str 131

Ta książka miała sobie jeszcze poczekać, bo własna, więc nic nie piliło, żeby brać natychmiast i czytać. Jednak głód po Downton Abbey okazał się nie do przezwyciężenia. Dlatego sięgnęłam po nią tak szybko, licząc, że przynajmniej w ten sposób uda mi się znowu zajrzeć do jakiejś brytyjskiej posiadłości z minionych wieków.

I moje oczekiwania się spełniły. Dostałam dokładnie to, czego się spodziewałam. Soczystą i wartką powieść w starym angielskim stylu. Dickens lekko uwspółcześniony (hrabia tutaj nie przegrał, a „przeputał” fortunkę), Jane Austen ze złagodzonym piórem, oni mogliby spokojnie tę historię jeśli nie napisać, to objąć patronatem.

I to nie tylko ze względu na czas akcji: pierwsza połowę XIX wieku. Jej przebieg jak najbardziej mieści się kanonach klasyki.

Bo z jednej strony w tej opowieści występuje rzutki parweniusz, self made man z ambicjami do klasy wyższej. Z drugiej strony mamy arystokrację, lekką woniejąca stęchlizną, a mocniej nieróbstwem. Los, a właściwie autor, za pomocą sprytnego triku styka te dwa światy tak, że staje się to przyczynkiem wielu nieprzewidywalnych zdarzeń.

Ale nie tylko wartka akcja jest atutem tej książki. Uroku dodaje jej barwność postaci, takich jak służący krętacze, ambitny biznesman, jego rozsądna żona, ciapowaty syn oraz sprytna i znudzona synowa czy też gnuśny spadkobierca fortuny i jego zniewolony przez hazard papa. Bogate, ale nie przesadnie drobiazgowe (Panie Dehnel, ucz się Pan!) tło historyczne dodaje wiarygodności całej historii. Szczególnego smaczku dostarczają opisy sukni, powozów, czy wnętrz domostw bohaterów. Na dodatek epoka, którą autor obrał sobie za czas akcji, to era wiktoriańska, czas wchodzenia w modę tzw tea parties, na których niejednokrotnie rozgrywają się istotne dla całej opowieści wydarzania i spotkania. Jest wiec okazja żeby podejrzeć jak wyglądał ten najbardziej angielski z obyczajów w momencie tworzenia. A to gratka dla każdego anglofila.

Jedyne, na co można się lekko skrzywić to jednowymiarowość niektórych postaci i powtarzanie co jakiś czas tekstów o motywach kierujących bohaterami. No ale w końcu nie mamy do czynienia z powieścią psychologiczną, tylko z bardzo sprawnie napisanym dziełkiem z ambicjami w kierunku klasyki, a nie literackiego Nobla. A czy porządną cejlońską herbatę należy uznać za gorszą, tylko dlatego, że jej smak nas nie zaskakuje, a jedynie doskonale odpowiada cechom gatunku?

Dlatego muszę przyznać, że Pan Fellowes w pełni zasługuje na miano mistrza obyczajowej i lekko staroświeckiej powieści angielskiej.

Świetna na długie jesienne wieczory:

belgravia-1

Małżeństwo po neapolitańsku

listopadowo

Jako mężatka jednak została zamknięta w swego rodzaju szklanej butelce: była jak statek, który na pełnych żaglach płynie w ograniczonej przestrzeni, na dodatek pozbawionej morza.

Elena Ferrante, Historia nowego nazwiska, str 66

Gdyby nie ponaglenie z biblioteki, pewnie nie podeszłabym do komputera, bo tak naprawdę, to mam ochotę tylko siedzieć w kocach i czytać, w imię pozbywania się resztek przeziębienia. Dlatego tylko szybko, żeby sobie bałaganu nie narobić w tym tutaj pamiętniczku czytelniczym, odnotuję, że drugą cześć Ferrante mam zaliczoną.

Dodam, że zmiana tłumacza wyraźnie wyszła serii na dobre i kolejny tom przypadków dwóch neapolitanek ma styl gładszy i przyjemniejszy w odbiorze. Sama historia ciągle opiera się o znane wątki i przyznaję, że po przeczytaniu pierwszych stu stron, kiedy już zaspokoiłam ciekawość jak wyglądało życie Lili po jej słynnym ślubie, zaczęłam się niecierpliwić. Bo częściej niż chciałabym, czytałam szczegóły o trudach nauki narratorki i wahaniach nastroju jej przyjaciółki. Dopiero końcówka powieści przynosi ulgę w postaci zwrotów akcji. O ich wynikach mam nadzieję się dowiedzieć w tomie trzecim, za którym grzecznie ustawiłam się w wirtualnej kolejce w bibliotece.

A póki co idę sobie do innej, obecnie zajmującej mnie, lektury.

mowa o:

ferrante-1