Najsmaczniejsze w Rabce były jabłka w cieście posypane cukrem pudrem. Zupę podawano codziennie w wazach, a ze śniadania można było zabrać wielką bułkę, zwana małgorzatka, napchana żółtym serem. Taka bułka wyjęta nagle przez babcie na wycieczce była ósmym cudem świata. Na drugie danie, tez podawane na oddzielnych półmiskach, najlepsze były wielkie schabowe z kapustą. Na kolacje oprócz chleba z wędliną, posmarowanego grubo masłem, podawanym w specjalnym wyciskanym z foremki kształcie, było danie ciepłe, co Hania proponowała wprowadzić w domu. Tu najlepsze były kluski z serem albo zapiekanki z kiełbasa
Hanna Bakuła „Hania Bania”, Str 120.
Już miałam się zabrać za pisanie o tym, jak to się dobrze lekturowo przygotować do wakacyjnego wyjazdu, kiedy refleksja się mi nasunęła pewna. Bo co, jeśli wakacje są w domu lub niedaleko od niego, tak, że nie trzeba się martwic wagą bagażu, a raczej brakiem równowagi w pogodzie. Co jeśli patrzymy w niebo i łapiemy doła, że całe dwa tygodnie bezrobocia spędzimy w towarzystwie parasola i kilku much, które jak my, zdecydowały się krążyć wyłącznie po miejscach jeszcze suchych. Ciężkie chmury i smętne myśli nie nastrajają do książek o akcji skomplikowanej i bohaterach skłonnych do depresji.
Wakacje pod polską gruszą wymagają lektury, która pomoże docenić uroki wiejskiego strumyka, zaspanych burków i niepokrytych asfaltem ścieżek. Kiedy z daleka kiwa na nas bursztynowy świerzop albo jaskrawy rzepak, a panieńskim rumieńcem (ani żadnym innym) słonce nie chce pałać, trzeba się rozejrzeć za słowami, które trochę dogrzeją nasze wrażenia z lata. Wyprowadzą na ścieżkę wiodącą w podróż sentymentalną, w głąb dzieciństwa, do ogródka babci i dziadkowych szmoncesów. Do Pcimia, Biłgoraja albo Zielonki. Tak właśnie, Zielonki, podwarszawskiej wioski, gdzie pierwsze lata swojego dzieciństwa spędziła Hanna Bakuła albo przynajmniej jej alter ego, czyli Hania Bania. Najpierw prowadzi nas zapach przysmażanego makaronu z mlekiem, kwaszonych ogórków i starego drewna. Zanurzamy się w opis życia rodzinnego na prowincji, losów dziecka ery gomułkowskiej, opis żwawy i nieskomplikowany. Narratorka stara się trzymać poziomu rozumowania sześciolatki i udaje się jej to do tego stopnia, że niektóre rozdziały książki brzmią jak fragmenty scenariusza do komedii slapstickowej. Można się przy tym uśmiechnąć, na tyle, na ile wzrastające w trakcie czytania poczucie głodu na to nam pozwoli. Życie małoletniej Hani stanowi bowiem istną apoteozę wszystkich wytworów kuchni polskiej, a podane przykłady gargantuicznego wręcz apetytu dziewczynki w końcu przyczyniają się do wzrostu łaknienia czytelnika. Dlatego absolutnie nie da się połączyć czytania tej książki z przeprowadzaniem letniej akcji odchudzającej. Lepiej przed lekturą zaopatrzyć się w półmisek pierogów z truskawkami, talerz kanapek z kiełbasą wiejską i plastrami pomidora albo przynajmniej wielką michę czereśni. Na szczęście z wiekiem Hania je mniej, tak, że pod koniec drugiego tomu jej przygód nawet nie trzeba biec po dokładkę mielonych z cebulką. W ogóle kolejna część haninego dorastania jest znacznie lepsza w czytaniu, życie dostarcza dziewczynce trochę więcej wrażeń niż tylko te pochodzące z babcinej spiżarki. Nie oznacza to, że książka zamienia się w arcydzieło literatury wspomnieniowej, absolutnie nie jest to ten format. Stanowi za to całkiem przyzwoity i pogodny przykład lektury wypoczynkowej, której przecież niejednokrotnie pragnie się w czasie przeznaczonym na zasłużony relaks.
mowa o: