zagubione w rozumieniu

Porównajmy tylko tajemniczość stwierdzenia „mucha w barze powinna zaśpiewać” z płaskością sensu, na jaką skazywałoby nas poprawne rozumienie wyrażenia użytego przez Annę Sexton („the bar fly” to po prostu ktoś przesiadujący w barach) !

Stanisław Barańczak, „Ocalone w tłumaczeniu”  Str 134

Są takie książki, po których przeczytaniu mam ochotę wykupić cały nakład. Po co? Żeby go spalić. Zmielić. Podrzeć w najdrobniejsze strzępy. I może jeden egzemplarz uchować. Po to, by przesłać Panu Barańczakowi. Na wypadek, gdyby kiedyś miał ochotę napisać kolejną cześć „Ocalonych w tłumaczeniu”. Panie Stanisławie, nie myślał pan nigdy o wydaniu następnej książki z cyklu? Pod tytułem, dajmy na to, „mordowane w tłumaczeniu”?

 Jeśli tak, to mam pierwszy egzemplarz do kolekcji przekładowych tragedii. Przy czym dramat tkwi nie tyle w akcji książki, co w jakości, jaką osiągnął tekst po opracowaniu go przez tłumacza. Sprawa jest o tyle poważna, że dotyczy nie byle jakiej książczyny o przygodach małego żbika lub niedużego detektywa w krainie szarych płaszczy i podmiejskich pociągów. O nie, tutaj chodzi o klasykę, autora poważanego i poczytnego, obrosłego legendą, wciąż pachnącego uwodzicielsko awangardą. Ni mniej ni więcej, mówić chcę o Virginii Woolf.

Zawsze gdy czuję chętkę na czytanie czegoś wyrafinowanego, wielowarstwowego, napisanego z  precyzją doskonale przekazującą ulotność myśli i chwil, sięgam po tekst Virginii. I jeszcze nigdy nie spotkał mnie zawód. Aż do chwili, gdy postanowiłam pójść w ślady Susan Hill i sięgnąć po książki z mojej własnej biblioteczki. Dumna z tego, że zabrałam się za wdrażanie w życie zasad zdrowego rozsądku i oszczędnego gospodarowania, złapałam tkwiące od paru lat na półce „Między aktami” V.Woolf. Szło mi średnio, ale przecież wiadomo, że styl Pani W. jest specyficzny i trzeba się powoli do niego przyzwyczajać. Czytam i czytam i usiłuję wtoczyć to swoje czytanie na wyboisty tor myślenia, jakim biegnie tekst książki, ale mi nie wychodzi. Coś zgrzyta, coś uwiera. Aż nagle pisk hamulców, wzrok utyka w treści i za nic nie chce ruszyć dalej, Wpatruję się przez jakieś pięć minut w słowny semafor:

 To on jest moim mężem –pomyślała Isabella, kiedy porozumiewali się skinięciem głowy ponad wielobarwnym bukietem kwiatów – Ojcem moich dzieci.

Ta stara klisza zadziałała, Isa poczuła dumę z samej siebie, że ją wybrał.

V. Woolf „Między Aktami”, Str 58 

Zaraz, pomyślałam, czy oni tutaj sobie robią rodzinne zdjęcia? Akcja książki toczy się w roku 1939, w czasie gdy raczej nie używano aparatów cyfrowych. Może ktoś więc wyciągnął staroświecki sprzęt i wziął starą kliszę do utrwalenia tej romantycznej chwili. Ale nie, to chyba nie o to chodzi. A może, może po prostu w oryginale tekstu jest angielskie powiedzonko „old cliche”? Autor sięgnął po kliszę, wiec tłumacz odwdzięczył się użyciem kalki językowej. I nic mu to nie przeszkadzało, że sens zwrotu, (o którym każdy uczeń trzeciego semestru kursu angielskiego wie, że oznacza on tyle, co polskie powiedzonko „utarty schemat”), został całkiem wypaczony. No trudno, każdemu może się zdarzyć, wzdycham tylko lekko i wracam do tekstu. W którym ktoś biega po ogrodzie, po domu, ktoś przebiera się w krzakach, żeby odegrać spektakl. Sama sztuka to istne maligno wierszowanych wariacji na temat Anglii i jej historii. Ale niech będzie, nawet narrator mówi, że tekst jest bzdurny, należy przyznać mu rację i cieszyć się, że on też to zauważył. Z ulgą witam antrakt, czas na herbatę i kanapki. Wszyscy biegną do stodoły, bo tam rozstawiono stoły z poczęstunkiem. Lecę za nimi, sięgam po esencje i ciastko i… zaczynam się krztusić! Nie, to nie źle pogryziony kęs, to kolejny okruch tekstu, którego za nic przełknąć nie mogę:

-Mmm, świetna herbata- wykrzyknęły, choć napój był ohydny jak gotowana rdza, a z ciasta właśnie zgoniono muchy. Ale one miały przecież obowiązki społeczne.

V. Woolf „Między Aktami”, Str 121

No tak, Ciotka Paszczaka miała obowiazek paszczakowski, panie miały obowiązek społecznikowski. Choc trochę dziwna ta akcja charytatywna: zjedz co niedobre, inni nie będą musieli. Coś mi się znowu nie zgadza. Już wiem, pewnie Virginia napisała o tzw „social duties”. Czyli obowiązkach tzw towarzyskich. No cóż, towarzystwo, nawet takie, w którym komplementuje się paskudny podwieczorek, na pewno stanowi jakąś cząstkę społeczeństwa. Może tym razem przesadzam?

Spowrotem do czytania. Już po przerwie, wszyscy zajmują swoje miejsca, sztuka tym razem staje się opowieścią o zaginionym dziecku. Na szczęście się uratowało. Ale jak? Przecieram oczy:

kolebkę,  dzięki łasce Niebios, woda wyniosła na brzeg. A w niej dziewczynkę, rzeczoną Flavindę. A co bardziej jeszcze istotne, także wolę. Dziecko całe i zdrowe i owinięte

V. Woolf „Między Aktami”, Str 152

Ha, coś się do „e” przyczepiło. Pewnie owinęli niemowlę w krowie wole i dzięki temu nie zamoczyło się nie zmarzło, i bezpiecznie i zdrowo dryfowało po falach oceanu. Ale zaraz, skrobię paznokciem i nie schodzi. Ta kreseczka przy „e”. O co tutaj biega? Czytam dalej:

Dziecko całe i zdrowe i owinięte w pergamin. W ostatnia wolę brata mego Boba.

V. Woolf „Między Aktami”, Str 52

No przecież! Jak mogłam tego nie przewidzieć: w oryginale zapewne tkwi słówko „the will”, oznaczające testament. Czyli ostatnią wolę. Co prawda nigdy nie słyszałam, żeby używano na określenie testamentu samego skrótu wola, ale to nieporozumienie wynika jak nic z mojego przekarmienia w młodości terminologią prawniczą. A książka to nie kodeks cywilny tylko literatura i tu słowotwórcza fantazja jest jak najbardziej wskazana. A jeśli zabrakło jej autorowi, to może przecież naprawić to tłumacz? Prawda?

Niestety nie przytaknęłam. Za to zamknęłam książkę i odsunęłam z lękiem. Po tym wszystkim poważnie boję się czytać dalej. Ktoś by się odważył ?

mowa o: 

trojku lubit

 Spree to takie śliczne  angielskie słówko, którego dźwięk kojarzy mi się z szelestem wylatujących z portfela banknotów. Wczoraj użyłam go (że tak powiem stylowo i uczenie) pozawerbalnie, przy okazji empikowego dnia książki.

Było to wszystko podwójnie ekscytujące, bo nie dość że w ciągu 20 minut usiłowałam wydłubać  2 trzytomowe komplety książek, to jeszcze nadzwyczaj dużo ludzi kręciło się pomiędzy regałami i mogłam się oddać dyskretnemu podgladactwu.

A robię to nie ze zwykłego wścibstwa tylko. Ja mam taki sen, marzenie, że pewnego dnia zacznę śledzić poczynania jakiegoś kupującego i on mnie podprowadzi do półki z której weźmie książkę, a ja potem, jego śladem, po cichutku, na paluszkach, podejdę do tej samej półki, sięgnę po tę samą książkę, otworzę ją i będzie to absolutne literackie glory glory alelluja, które sobie zabiorę jak gdyby nigdy nic do domu, uśmiechając się chytrze pod nosem. 

Tymczasem obserwując kupujących zadrżałam i owszem, ale nie z zachwytu, tylko zgrozy. Koło mnie kręciły się dwie panny, takie z błyskiem oku, włosem rozwianym i ogólnie miastówkowo się noszące. Miny miały dumne i chmurne, chyba czuły się inteligencką elitą swojego światka. Patrzę więc zza regału, w czym one tam w kucki przebierają. No i jedna wyciągnęła Alchemika, tego w zacnej szarej oprawie, co niemal jak Biblia wygląda, druga natomiast tuliła serię z Meyer i jeszcze jakąś Blond Gejszę. Siłą woli powstrzymałam się od zagadnięcia, że  może by sobie tak coś innego wzięły, bo już kiedyś mnie jakaś kobieta o mało co nie opierniczyła, że się wtrącam do jej czytelniczych wyborów. Jednak nie ma to jak profesjonalna obojętność obsługi księgarń. Dają swobodę, nie namawiają do niczego, a jak o coś zapytasz, to możesz się spokojnie zastanowić, czy naprawdę chcesz daną pozycję, bo z reguły za pierwszym razem tytułu nie dosłyszą, a autora przekręcą. Tym sposobem sam/a przy powtórzeniu możesz zmyślić książkę, i nie musisz szukać potem wymówek, żeby jej nie brać. Jednak ja wzięłam i owszem, zamierzone trójki, w skład których weszły dwa Pamuki, chwalony wszędzie Sebald, Tajemnica Rodu Hogartych, ukochana książka mojego dzieciństwa i, nomen-omen, Sprzysiężenie Osłów ;).

 

 

craving

Niby powinno się mówić po polsku, ale są słowa które zastąpić mi trudno. Na przykład takie craving: nie oznacza po prostu tęsknoty, nie oznacza też byle jakiej zachcianki.

I get this craving

for my mother food,

I leave art Galleries

in search of plantains

saltfish/sweet potatoes

mówi Grace Nichols i już wiem, ze jest to głęboko zakorzenione w niej pragnienie i nie odzyska spokoju, póki go nie spełni. Dlatego nie mogę powiedzieć ,że po prostu mam ochotę, o nie, ja mam autentyczny craving na jakąś książkę w ciemnej okładce i z przeciągami, bohaterem o zmarzniętych stopach, który jest trochę głodny, trochę zmęczony  i szuka czegoś, czego być może nie odnajdzie do ostatniej strony. Wbrew temu, że zima, że śnieg, że minus 7, unikam przegrzanej kuchni  w „stu odcieniach bieli”, mam nawet dosyć ciepła Babcinego saloniku „lali”, nie kusi mnie aromat rosołu pichconego przez adiutanta Napoleona w „Namiętności’  i pure z ziemniaków którym zajada się Emma.  

Pozostaje mi skręcić kaloryfer, albo iść do biblioteki ;-).