Od czasów greckich filozofów do dnia dzisiejszego duża ilość wolnego czasu(raczej próżniactwo) i brak styczności z jakąkolwiek pracą zaspokajającą codzienne potrzeby uważane były przez myślicieli za nieodłączny warunek wartościowego i pięknego, a nawet cnotliwego życia. W oczach wszystkich ludzi cywilizowanych życie bezczynne jest zarówno samo przez się , jak i dzięki swym konsekwencjom dla rozwoju duchowego, czymś pięknym i uszlachetniającym.
„Teoria klasy próżniaczej”, Thorstein Veblen, Str 33
Nostalgia, mgły magia, zielonych liści kiść. Taki czas. Na przebłyski coraz bledszego słońca, i moje przemrugi na jego coraz bardziej znikomy blask. Ten co dobija się od okien, murów, białych kartek otwartej książki. Bo tylko latem da się przecież tak czytać. Mieć słowa oświetlone bezpośrednio przez gwiazdę, brzmi tyleż lirycznie co dosadnie. Patetycznie wręcz. Ale nic tam, bo właśnie o specyfice letniego czytania chciałam. Jak się do niego zabrać, jak się nim nacieszyć? Niby rzecz jest prosta: bierzesz książkę leżak i do ogrodu. Sprawa robi się trochę skomplikowana gdy tego ogrodu brak i zastępują go, jak w moim przypadku, doniczki wystawione na balkon.
Co nie oznacza, że pozbawiona jestem uroków letniego czytania. Tak źle na szczęście nie jest. Sezon zawsze zaczynam od jednej lektury : „cztery pory roku na balkonie”. Po obejrzeniu zdjęć zabieram się za różne eksperymenty ogrodnicze, które często trwają nie dłużej niż dwa tygodnie. Potem zostają albo pożarte przez szkodniki, albo zasuszone, albo przelane moją zbyt troskliwą ręką. Powoli drogą prób i błędów wypracowuje swój balkon idealny, który bardziej, niestety, podąża za zdrowym rozsądkiem, niż za ilustracjami z wyżej wymienionej książki. Zresztą obsadzenie balkonu odpowiednią roślinnością nie oznacza wcale rozwiązania problemu czytania na tzw wolnym powietrzu. Samo przygotowanie do tego procederu może człowieka wyprowadzić z równowagi. Najpierw trzeba przecież na balkon wynieść odpowiedni fotel, stolik no i książkę. Potem należy wrócić się po coś do picia. Następnie pójść po sweter. Bo okazuje się, że wcale nie jest tak ciepło, jak się wydawało. Po czym, gdy zdaję sie osiagac szczęśliwy finał i wreszcie otwieram książkę, pod balkonem pojawiają się albo rozbawione siedmiolatki, (które właśnie są na etapie doświadczeń pirotechniczych i nie tylko wrzeszczą i tupią jak wszystkie dzieci w ich wieku, ale i próbują podpalić substancje wydzielające intensywny smród) albo grupa robotników którzy nieustannie coś w sąsiedztwie budują przy użyciu możliwie najgłośniejszych narzędzi. Gdy powyższych brak, zjawia się ktoś z maszyną do ścinania trawy i gorliwie porządkuje teren.
Dlatego znacznie lepiej egzamin na miejsce na letnie czytanie zdają kocyki lub leżaki ułożone na murawie lub plaży przeznaczonej dla wczasowiczów. Oczywiście należy taki sprzęt rozłożyć w odpowiedniej odległości od brodzika, basenu, koktail baru i rodzin wielodzietnych. Poza tym trzeba uwzględnić to, że lekturę przerwie od czasu do czasu zabłąkana pszczoła, zbyt szybko kurczący się cień, czy konieczność odnawiania warstwy kremu z filtrem. Trudno, każda przyjemność wymaga mnóstwa zabiegów i należy się z tym liczyć. A przyjemność powinna być duża, zwłaszcza gdy uda się dobrać lekturę pasującą do okoliczności.
Z letnim polegiwaniem kojarzy mi się zawsze czytanie „Marii i Magdaleny”, jednej z moich typowo wakacyjnych lektur. Słonce na wąsach Juliusza Kossak, Słońce w pejzażach Wojciecha, we włosach Liki i w ogrodowych gąszczach Kossakówki. Idealnie czytało się to wszystko pogryzając jabłko i machając gołą stopą nad koniczyną. Z latem wiąże się moje czytanie „Klaudyny w szkole”, która w brew tytułowi była dla mnie pochwałą uroków kanikuły. Te wszystkie rumiane dziewczęta, zgrzane od psot i upału, w których lokach błąkały się małe pajączki i zapachy nagrzanego siana. Od samego czytania ogarniało człowieka błogie lenistwo ciepłego popołudnia. Miło wspominam też „Pana Samochodzika”. On na odmianę świetnie pasował do kurzu wakacyjnych dróg, do odpoczynku bardziej aktywnego, polegającego na wędrówkach w poszukiwaniu tajemnic lub przynajmniej niezwykłych krajobrazów.
Z biegiem lat wyrosłam z wakacji, ale nie z wakacyjnego czytania. Choć obecnie trochę ciężej trafić mi na książki, które tak jednoznacznie kojarzyłyby mi się z tym okresem. W zeszłym roku najbardziej wakacyjną lekturą było dla mnie „Po słonecznej stronie ulicy” Diny Rubiny, w tym roku jakoś trudniej mi tak określić którąś z przeczytanych książek. Niewątpliwie na to miano zasługuje „Lato” (co za niespodzianka ) Tove Jansson. A ostatnio sięgam po tytuł, który siła rzeczy kojarzy się z kanikuła. Mianowicie zerkam od czasu do czasu do „Teorii klasy próżniaczej”. Skusiła mnie do tego nie tyle perspektywa bardziej świadomego praktykowania lenistwa co niezwykle urodziwa okładka, jak ulał pasująca do właśnie kończącej się pory roku.