Kolega pisarz, mieszkający nad sklepem spożywczym, zawsze rano meldował telefonem, co jest do kupienia.
– Dzisiaj musztarda, ocet, majeranek.
Powiedziała:
– Jak zniknie musztarda i ocet, a zostanie majeranek, to ja wyjezdzam.
Było to zimą. W maju zadzwonił rano i powiedział:
– Jak nie wierzysz, to nie wierz, ale się pakuj, bo jest tylko majeranek.
Hanna Bakuła, „Idiotka”, Str 155
Nie każdy czik lit musi być lit szit. Do takiego szczęśliwego wniosku doszłam walcząc przy pomocy literatury z kacem wywołanym zmianą czasu. Jak już mam prawie jetlaga to dlaczego prawie nie pojechać do NYC? No to się wybrałam, za przenośnik używając zamiast boeinga 737 lekturę perypetii radosnej kretynki usiłującej się zagnieździć na Manhattanie. I nie była to wcale Carry Bradshaw. Ani tez Bridget Jones w trzecim sequelu zamieniająca Pana Darcy na Statuę Wolności. To była nasza krajowa i własna wariatka, dla zmyłki nazywana w powieści Molly.
Kobieta o wielkim sercu i nie mniejszym biuście, u zarania jutrzenki wolności, kraszącej na szaro polski świt lat osiemdziesiątych, decyduje się wyjechać do Stanów, bo ma tam mnóstwo przyjaciół, oraz szansę na karierę. Jeszcze w samolocie spotyka samą siebie, czyli Molly w wersji 20 lat później. Ta starsza z rozbawieniem przygląda się sobie młodej, ale żadnej przestrogi z ust nie puszcza, bo primo nic by to pewnie nie dało, secundo nie byłoby takiej fajnej opowiastki o Malarce w Wielkim Jabłku. O jej spotkaniach z karaluchami i sushi, oraz śmietanką emigracyjna stanu wojennego. Przy czym karaluchy nie grają tu roli bohaterów narodowych Ameryki, a emigranci całkiem nieźle się bawią i rozterki bogoojczyzniane się ich nie imają. I chwała Pani Pisarce za to! Podziękowania należą się także za lekkie zgryźliwości puszczane tu i ówdzie z wartkim nurtem narracji. Żadnego zadęcia za to sporo okazji do uśmiechu.
Pewnie, że bohaterka ma amantów na pęczki, i jeśli ktoś jej nie kocha to tylko dlatego, że ona sobie od niektórych wyznań miłosnych nie życzy. Mnie to tam nie przeszkadzało, czasem tylko troszkę nudziło, ale świadoma byłam, że jakieś cechy gatunku książka w sobie mieć musi. Jak już kobiety nie stać na buty Blahnika, niebieskich zup nie podaje, bo gotować umie, za maż jej się tak na serio nie spieszy, i na dodatek sporo czyta, to przynajmniej serca łamać powinna, bo inaczej czik z niej żaden. No wiec łamie, i żeby było jeszcze przyjemniej co chwilę kupuje jakieś odlotowe ciuchy a‘la wczesny punk i młoda papuga, sporo podróżuje, szampana pije i objada się szpanerską karmą dla wegeterian.
Kto lubi lajfstalowe wstawki nasyci się nimi sowicie, kto uważnie śledzi akcję, będzie marudził, że się narrator powtarza, jakby się czasem pogubił albo nie czytał w ogóle tego, co wcześniej napisane. Nic to jednak, satysfakcja w moim przypadku była i tak gwarantowana, dostałam dokładnie to co chciałam i nawet w lepszym gatunku niż się spodziewałam. Dodatkową radość sprawiało mi patrzenie na okładkę książki, która , znów wbrew stereotypowi rządzącemu gatunkiem, nie lśniła na różowo, nie pokazywała kwiateńków ani damskiej nóżki na obcasiku. Cieszyłam oko fajnym zdjęciem wysztafirowanej babeczki zadzierającej głowę na dachu budki telefonicznej. Domyślać się mogę, ze to Pani Hania we własnej osobie i posyłam jej buziak wielokrotny za styl i przyjemność czytania.
mowa o: