Ach, gdybyż tak obiady same się gotowały! Gdyby podłogi, dywany i porcelana same umiały o siebie zadbać. Pan Einstein mógł wymyślić coś dla ułatwienia prac domowych, nieprawdaż? Zamiast pleść o czasie i tym podobnych, czego i tak nikt nie ogarnia.
Sara Waters „Za ścianą”, Str 119, 120
Frances, dzielna Frances, zaharowana Frances, kobieta, jakich teraz już nie ma. Były takie zaraz po pierwszej światowej wojnie, jeszcze ograniczone niemożnością podjęcia pracy, oszołomione nagłym brakiem wsparcia braci, ojców i mężów. Ten dziwny etap historii feminizmu bierze pod lupę Waters, i powiedziałabym, że wychodzi jej to nieźle.
Bohaterka tej książki, wspomniana Frances, to niegdyś zamożna panna, obecnie zmuszona sytuacją finansową do pełnienia jednocześnie roli kucharki, sprzątaczki i majordomusa. Frances ściera, zamiata, odkurza, pucuje, ręce robią się jej szorstkie, cera traci blask, włosy tkwią w nieładzie. Przedstawia sobą obraz nędzy i rozpaczy tak bardzo, że czytając miałam ochotę wskoczyć w wehikuł czasu i popędzić w rok 1922, żeby jej podrzucić jeśli nie mopa, to przynajmniej gumowe rękawiczki do sprzątania.
Na szczęście (czy aby na pewno?) Frances znajduje pociechę. Z mydlin i oparów wołowego gulaszu, niczym Venus z morskiej piany, wyłania się miłość, wielka, namiętna , romantyczna. I grzeszna, bo nie dość, że pozamałżeńska, to lesbijska. Frances zakochuje się (ze wzajemnością) w Lilian, lokatorce, zamieszkującej wraz z mężem pokoje niegdyś należące do braci Frances. Sielanka kwitnie, powieść zaczyna przypominać romansidło dla pokojówek z epoki, akcja toczy się wartko, choć jakby bez suspensu.
Ten jednak pojawia się gwałtownie i na przestrzeni kilku stron strąca czytelnika z puchatych miłosnych obłoków w mroczny kryminał. Jest dobrze i szybko, choć mogłoby być lepiej.
Gdyby, po pierwsze, tłumacz bardziej się starał, bo zatykało mnie nieraz, kiedy znajdowałam takie na przykład fragmenty: „Wielu szczęśliwych powrotów – przypomniała sobie w porę Frances. Przyniosły prezenty”(Ibidem str 217). Mogę się założyć, że Frances w wersji oryginalnej mówi many happy returns i po prostu chce życzyć gospodyni wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Na szczęście książkę czyta się tak wartko, że większość błędów tłumacza ma szansę pozostać niezauważona.
Drugi, poważniejszy problem, to powierzchowność tej książki. Owszem, błyskawicznie mija przy niej czas, ale jest to tylko sprawnie sporządzone czytadło. Dopiero przy napięciu wszystkich strun dobrej woli czytelniczej możemy dojrzeć, że dom w którym mieszkają kobiety, jest niemym, ale istotnym bohaterem książki, uosabiającym tradycję i konserwatyzm starej Anglii. Możemy też pobawić się imionami dziewcząt i stwierdzić, że Frances brzmi prawie jak frank czyli szczera, a Lilian przypomina demoniczną Lilith. Pytanie tylko, czy te skojarzenia to nasz nadmiar wyobraźni, czy rzeczywiste zamierzenia autorki.
mowa o: