Q&A

Dzięki Maioofce załapałam się na najświeższy blogowy łańcuszek. Do którego doczepiam moje odpowiedzi:

 Do  jakiego kraju chciałabyś pojechać zainspirowana lekturą?

 Jeden z pierwszych kierunków to pewnie byłyby przesłynne wrzosowiska, czyli kraina sióstr Bronte. Jakoś ponure zamczyska, mgły i gęste chmury zawsze działały mi bardziej na wyobraźnię niż słoneczne i nagrzane toskańskie wzgórza. Chętnie też odwiedziłbym angielską prowincję, taką żywcem transplantowaną z serii kryminałów z Panią Marple. Marzy mi się wioseczka z domkami wśród róż, herbaciarnią i ścieżką wijącą się wśród pól. Na razie w ramach zastępczego zaspokajania tych zachcianek namiętnie oglądam Escape to the Country. To program o tym, jak znudzeni miastem Anglicy wybierają się na poszukiwanie wiejskich posiadłości. Mogłabym się gapić na ich poczynania bez końca. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę jestem zagorzałym mieszczuchem i do mieszkania w drewnianej chatce mam zerowe powołanie.

 Jakie jest twoje ulubione miejsce do czytania latem?

 Zdecydowanie fotel wystawiony na balkon. Fotel ma być wyścielony poduchami, a obok mieć stoliczek z sokiem. Pod balkonem żadnych dzieci i ścinaczy trawy. Na balkonie cień i pelargonie. W tle jakiś łagodny jazz.

 Poleć mi jedną książkę do przeczytania na wakacje?

 Ta książka niedługo powinna dotrzeć do Maioofki w ramach BAFAB, dlatego tytuł pominę milczeniem. 

 Jaka jest twoja najnowsza wakacyjna lektura?

 W tej chwili mam napoczęte trzy książki. Pierwsza to Zimowe notatki o wrażeniach z lata, czyli wspomnienia Dostojewskiego z jego pierwszej podróży zagranicznej. Czasami zaskoczona jestem aktualnością jego spostrzeżeń. Druga to O haszyszu, czyli opis narkotykowych eksperymentów Benjamina Waltera. Magicznie surrealistyczne opowiastki serwuję sobie podczas wieczornych kąpieli. Czytam też Uciekinierkę Munro, w ramach metodycznej konsumpcji stosika. Choć tej ostatniej książki akurat nie nazwałabym typowo wakacyjną lekturą.

 Czy masz jakąś książkę lub autora do których wracasz w okresie wakacyjnym?

 Ponieważ mój ksiażkoholiczny nałóg wzmaga się z wiekiem, od jakiegoś czasu nie robię sobie powtórek z czytania i staram się sięgać po nieznane dotąd tytuły. Ale wspominałam już kiedyś, że w okresie wakacji lubiłam wracać do Marii i Magdaleny M. Samozwaniec. Książka jest słoneczna, lekka ale nie przygłupia, jak to czasem letnim czytankom się zdarza. A przy okazji z wielką radością anonsuję, że tytuł ten zdecydował się wznowić Świat Książki. Wieść niesie, że książkę będzie można zakupić już po pierwszym sierpnia!

 Po tej wspaniałej nowinie dodaję swoje pytanie, które brzmi:

 Egzemplarze jakiej książki rozrzuciłabyś najchętniej w letnich pociągach i samolotach, tak by przeczytało ją jak najwięcej wakacjowiczów? (w moim przypadku odpowiedz jest prosta: Oczywiście byłaby to Maria i Magdalena! )

 O utworzenie następnych ogniw łańcuszka poproszę  Lilithin, Czytanki Anki, Magamarę oraz Czarę

mowa o:

dla kogo i dlaczego

 

Nareszcie! Upał odpuścił, klawiatura ostygła, a stan zawieszenia mojego umysłu złagodziły deszcze i chłodne powiewy. Mogę w końcu jeszcze raz przyjrzeć się propozycjom które zostały zmieszczone w odpowiedzi na prośbę o wskazanie książki nieznanej do przeczytania i opisania. Mój wybór padł na: 

  1. Rekomendację Czary, która powiedziała mi o istnieniu książki „Momo, czyli osobliwa historia o złodziejach czasu i dziecku, które zwróciło ludziom skradziony im czas”, Micheala Ende. Ponieważ uwielbiam bajki, które są jednocześnie przypowieściami dla dorosłych, z wielką ciekawością zabrałbym się za czytanie Momo. Póki co w empiku tytuł figuruje pod hasłem „niedostępny”, ale od czego są inne księgarnie 😉 . Dla Czary  za poddanie pomysłu propozycja, by przyjęła ode mnie opowieści o innej malej dziewczynce, czyli „Lato” Tove Jansson.
  2. Pomysł Fomy, by sięgnąć po „Badania terenowe nad ukraińskim seksem” Oksany Zabużko. Po pierwsze, już dawno przyuważyłam gdzieś ten tytuł i ciągle sobie o nim zapominałam. Po drugie książka jest określana jako „pierwszy ukraiński manifest feministyczny”, co moim zdaniem stanowi intrygującą rekomendację. Fomie do czytania chciałabym zaproponować (o niespodzianko!) mały przewodnik po irlandzkich knajpach czyli Bar McCarthy’ego, Petego McCarthy.
  3. Sugestię Giery, by zwrócić uwagę na „Jutro, w czas bitwy, o mnie myśl” Javiera Mariasa, autora, którego dobrze wspominam z czytania „Wszystkich Dusz”, przenikliwej powieści akademickiej. Książka wspomniana przez Gierę jest dostępna, a zajawka brzmi dla mnie bardzo obiecująco. Ani chybi już w tym tygodniu ją sobie „przyklikam” na półkę. W zamian za wyszukanie książki wyszperałam dla Giery ironicznie filozoficzne i lekko odjechane „Szczęśliwe dni” Laurenta Graffa.

Wyżej wymienione osoby proszę o informację, czy odpowiadają im wybrane lektury. Wiem, że może się zdarzyć ze zaproponowałam coś, co zostało już przez Was przeczytane lub czego opis napawa Was jedynie lękiem i obrzydzeniem. Dlatego proszę koniecznie dać mi znać, jeśli nie trafiłam z wyborem. Proszę również o podanie na mojego maila adresów, na które mam przesłać książki. 

Wszystkim którzy przyłączyli się do setkowych obchodów bardzo serdecznie dziękuję za przemiłe słowa i życzenia  🙂

Sto (sic!)

Tak, tak, blog i autorka doczekali tej chwili. Nie tylko o następny stos książkowy tu chodzi. I grę słowną na temat, którą zapoczątkowała Zosik. Otóż nadeszła chwila, gdy przy oznaczeniu numeru notki pokazała się liczba 100! Ha, kto by pomyślał, że ta nowa sadzonka, przeflancowana stąd, będzie miała taki bujny przyrost. Przyznam, że miewałam chwile, gdy kusiło mnie, żeby przyciąć, albo i jak chwast wyplewić, otrzepać rącie i siedzieć sobie spokojnie z zadowoloną miną. Ale potem przychodziła refleksja, że właściwie głupio bym zrobiła, bo tylko pozbawiłabym się  przyjemności, jaka sprawia mi klepanie notek. Cóż, że może się zdarzyć, że nikt nie zechce tego czytać, nie wjułery, lecz chęć szczera zrobią z ciebie Blogera, czy jakoś tak, brzmi jedno z blogowych porzekadeł ;).

Jednak jakimś cudownym zrządzeniem losu, zaczęli tu bywac ci, którzy zaglądali do wersji poprzedniej czytanki, a po pewnym czasie, zjawili się i nowi goście,  z  reguły sami piszący świetne, dowcipne, inteligentne blogi. Przeglądałam wiec ich sympatyczne komentarze, a potem wędrowałam na ich strony i zaczytywałam się  z przyjemnością. W końcu brałam się do roboty, mając w pamięci zwyczaje panujące w Domu Muminków: gdy przybywali kolejni goście Tatuś Muminka dokładał następną deskę przedłużającą stół w jadalni, a do sypialni dostawiano nowe łóżko. Mnie na szczęście nie przyszło parać się stolarką, wystarczało dodanie linków, by być blisko tych, których lubię. I codziennie cieszyć się ich obecnością w blogosferze. Bo wierzcie mi, że choć nie zawsze zostawiam ślad, bywam u Was często.

Żeby jakoś uczcić tę setkę chciałam Wam zaproponować udział w zabawie. Otóż zapraszam tych z Was, którzy macie czas i cierpliwość by tu zaglądać, abyście zastanowili się, notkę na temat jakiej książki chcielibyście przeczytać na tym blogu. Tytuł i autora książki zostawcie w komentarzu i dopiszcie parę zdań uzasadnienia (tylko błagam niech ono nie brzmi: to najgorsza książka, jaką kiedykolwiek czytałam/czytałem i ciekawa jestem, co ty byś o niej powiedziała). Autorzy 2 (a może nawet 3? zobaczymy)  najciekawszych propozycji dostaną specjalnie dla nich wybrane prezenty książkowe.

Uwaga! Proszę nie o wskazanie książki ze stosu, tylko tytułu, który sie jeszcze na blogu w żadnej formie nie pojawił 🙂

 

Last but not least mój setkowy stos:

–          -Oryginał Laury czyli ostania powieść Nabokova, a właściwie notatki do niej. Piękne wydanie i na dodatek zawierające tekst oryginalny któremu towarzyszy polskie tłumaczenie, mniam.

–          -Virgin in the Garden czyli kolejna Byatt, sprowadzona dzięki księgarni bookcity

–          The Bookshop Penelope Fitzgerlad, której to autorce wyczytałam same dobre rzeczy na blogu dovegreyreader

–          Drobne Szaleństwa Kaji Malinowskiej które wychwaliła ostatnio Kazia Szczuka w WO

–          Welcome to Everytown Juliana Baggini, które sprezentowała mi niespodziewanie Magamara, za co bardzo gorąco jej dziękuję

–          Dzicy Detektywi Bolano, opisani w jednym z Dodatków Kulturalnych do Dziennika

–          Frascati Ewy Kuryluk, której książkę o hiperrealistach czytałam bardzo dawno temu z bardzo dużą przyjemnością

–          Uciekinierka mało u nas znanej, ale zachwalanej Alice Munro

nibylandia

Dobra, jakby nie było to blog książkowy i czas się zabrać za temat główny. Czyli zaczynamy akcje „teatrzyk letnie lektury przedstawia”. W roli głównej: błękitna ważka Pani Byatt. Tak właśnie, to udające wintydżowy zeszyt tomiszcze było książką w której zaczytywałam się przez spora część urlopu. Książką, nie zawaham się użyć tego słowa, dobrą. Wyjaśnijmy, że tylko dobrą i spodziewanie dobrą. Ku mojemu zaskoczeniu jednak „The Children’s Book” nie okazała się książką skomplikowaną, misternie skomponowaną i przewrotną. A tego właśnie spodziewałam się po następczyni „Opętania”.

Tymczasem cóż, dostała mi się bardzo zręcznie napisana saga rodzinna, w której z łatwością odnalazłam wszystkie motywy charakterystyczne dla Byatt. Jako bonus do całości zostało włączonych kilka rozdziałów z historii Anglii, urywki z katalogu Wystawy Światowej w Paryżu w roku 1900 i dwie bajki nie całkiem dla dzieci (że o paru  kiepskich wierszach nie wspomnę). Taki miszmasz stworzył całość zachęcającą do szybkiego przewracania kartek przez czytelnika niecierpliwie chcącego zobaczyć co się dzieje dalej z tym tłumem postaci, który zaludnia strony książki. Pod koniec miałam wrażenie, że sama Byatt połapała się, że trochę za wielu bohaterów natworzyła, i na ostatnich kilkunastu stronach intensywnie się ich pozbywa. W sukurs wzywa historię, czyli pierwsza wojnę światową. Dzięki włączeniu jej do akcji powieści może spokojnie uwolnić się od balastu wielu jednowymiarowych bohaterów męskich. Zresztą ta właśnie mała złożoność postaci to jedna ze słabych stron książki. Niewątpliwe najbarwniejsza jest Olive Wellwood, matka, żona, kochanka i pisarka w jednej osobie. Do tego zła siostra i potworna egoistka.  A cała reszta? Kogo należałoby wyróżnić, polubić? Każdy znajdzie coś dla siebie, jest w czym wybierać: ubogi artysta z nizin, zahukane dziewczę, delikatny poeta, szalony twórca, leśny chłopiec, zasobny bankowiec, rozważna robotnica, lekkomyślna panna, dziewczyna z ambicjami, arystokrata socjalista: co tylko chcecie. Przyznam, że dla mnie było tego wszystkiego nieco przydużo, i wolałabym żeby ilość został zastąpiona jakością.

Czy to znaczy, że książka mi się nie podobała? Nie, to absolutnie niemożliwe, czytałam ciurkiem całymi godzinami, wartki styl i drobiazgowe opisy różnych cacuszek nie pozwalały mi zapomnieć jak sprawną pisarką jest Byatt. A kiedy sięgnęłam trochę głębiej, pod te drobiazgi którymi zasypana jest wierzchnia warstwa fabuły, odkryłam prawie filozoficzną przypowieść o dzieciństwie, dojrzewaniu i o tym jak bardzo baśnie dzieciństwa nie przygotowują nas do tego, co zastaniemy w swoim dorosłym życiu. Po zakończeniu czytania miałam to charakterystyczne poczucie lekkiego oszołomienia, jakie zwykłe odczuwam po wyjątkowo długiej i charyzmatycznej lekturze.

Czy należy wiec wyglądać z niecierpliwością tej książki na naszym rynku? Nie wiem. Nie wiem, czy ktoś się weźmie za tłumaczenia takiej cegły, nie wiem czy któreś wydawnictwo porwie się na ryzykowne przedsięwzięcie wrzucenia na rynek książki, która zainteresuje głównie anglofilów. Co nie znaczy, że w przypadku gdyby książka jednak się nie ukazała w języku polskim, należy pogrążyć się w rozpaczy i złorzeczyć, że oto jesteśmy pozbawieni kolejnego cudu literatury europejskiej. O wiele rozsądniej będzie rozejrzeć się za jakąkolwiek inną książką Byatt, w której znajdziemy mniej więcej to samo co w „The Children’s Book”. Przy odrobinie szczęścia będzie to sporo więcej. 

mowa o:

Nowa świecka tradycja :D

Jestem na etapie nadrabiania zaległości blogowych. Idzie mi dobrze, przeszłam już do części anglojęzycznej i właśnie zaczęłam przeglądać nowinki u cornflower, kiedy natknęłam się na informacje o BAFAB. Przeczytałam raz i drugi i popadłam w zachwyt nad pomysłem. BAFAB to skrót od zdania : Buy a Friend a Book. Po naszemu mówiąc to akcja polegająca na spontanicznym obdarowaniu książką kogoś, kogo uważa się za przyjaciela. Czas akcji to pierwszy tydzień kwartału, czyli pierwszy tydzień stycznia, kwietnia, lipca lub października, Przy czym ważne jest żeby nie było żadnej innej okazji do prezentów, czyli żadne imieniny, nagrody czy rocznice nie wchodzą w rachubę. To ma być kompletny sponton, a jego jedynym celem jest sprawienie komuś, kogo lubicie,  radości książką.

Ogromnie mi się to wszystko spodobało i postanowiłam zabrać się za realizację tego projektu u siebie i bez żadnych konkursów czy losowań wybrać po prostu autora jednego zaprzyjaźnionego bloga i zaprosić go do udziału. Zdecydowałam się Maioofkę, autorkę młodziutkiego ale świetnie rozwijającego się Dzienniczka Lektur, na którym zawsze napotykam interesujące notki i cenne znaleziska . Mam nadzieję, że to tylko początek długoterminowej zabawy i będę w stanie co kwartał urządzać tutaj BAFAB. Cieszyłabym się też bardzo, gdyby udało mi się zarazić pomysłem innych blogowiczów. To naprawdę niezła frajda zastanawiać się jaka książkę wybrać dla kogoś, kogo lubimy i z kim dzielimy upodobania czytelnicze. A teraz proszę Maioofkę o kontakt na maila, żebym mogła się zabrać za realizację BAFABu. Zgodnie z zasadami tytuł książki ma być niespodzianką, idę wiec robić akcję poszukiwawczą wśród Majoofkowych stosów i notek. 

kawiarenki

Na początek kilka słów wyjaśnienia na temat zdjęcia rozpoczynającego poprzednią notkę. Może to będzie dla Was, mili czytelnicy, rozczarowanie, ale widniejąca tam tajemnicza dama na plaży to nie autorka tego bloga. Po prostu  w Krynicy Górskiej, gdzie spędzałam moje wakacje plaż brak. A nawet gdyby były, to nie sposób byłoby z nich skorzystać przy panujących tam warunkach pogodowych. Jak już wspomniałam, okoliczności meteorologiczne pozwalały jedynie na użytkowanie, łóżek, kanap i foteli znajdujących się pod szczelnym zadaszeniem. Od czasu do czasu można było także skorzystać z parasola, i przebiec do miejsca w którym oprócz kanap, foteli i krzeseł była herbata i miła atmosfera, bo na szczęście Krynica okazała się kurortem zasobnym w przeróżne kafejki. Szczególnie upodobałam sobie dwie, które należałoby określić mianem przyjaznych czytelnictwu. Bo oczywiście do kawiarni zabierałam ze sobą książkę, i to bez względu spore czasem na gabaryty. Mój pierwszy bibliofilski kącik wynalazłam sobie w kawiarni Małopolanka, gdzie już od wejścia witał mnie przemiły pan i ciekawska papuga.

 

Potem było coraz lepiej: wchodziłam do czegoś w rodzaju saloniku Pani Dulskiej, obszernego pomieszczenia z kredensami, suszonymi bukietami i landszaftami pokrywającymi ściany. W każdym rogu sali stały przepiękne piece kaflowe, a u sufitu kołysały się anioły pełniące rolę lamp. W ciągu dnia nie miały zbyt wiele do roboty, bo najwygodniejsza kanapa, mocno wydarta, za to cudownie miękka znajdowała się przy wielkim oknie, które dawało świetne światło do czytania. Zaraz po wejściu biegłam wiec w do tej sofy, najpierw zapadałam się w poduchy, potem w lekturę, o tylko od czasu do czasu wyciągałam rękę by sięgnąć po mocna i lekko cierpką herbatę leśną. Do tego wszystkiego sączył się z głośników Grechuta…Niestety nie zawsze. Zdarzyło się bowiem pewnego popołudnia ze w sali zapanował Jackson, i musze przyznać że temu królestwu dziewiętnastowiecznego mieszczaństwa z Królem Popu było wyjątkowo nie do twarzy.

Dlatego czasami zmieniałam lokal, na taki, gdzie data produkcji granej muzyki nie przekraczała roku 1960. Cud, że  była tam muzyka inna niż arie operowe, ponieważ moja druga ulubiona kawiarnia znajdowała się w wilii Wisła, w której podobno co roku zatrzymuje się nie kto inny jak sam Bogusław Kaczyński, prowadzący krynicki festiwal imienia Jana Kiepury.

 

Willa jest drewniana i stareńka, a znajdująca się w niej kawiarnia przypomina lokal, który zatrzymał się w czasie wczesnego Gierka i za nic nie chce ruszyć z biegiem lat czy choćby dni. Widać postawiono nie na elegancję, a na swojskość i odniesiono sukces. Przy pokrytych serwetką stolikach można zjeść nie tylko pyszną szarlotkę czy sernik, ale i wygodnie rozsiąść się z książką. Można sobie wybrać miejsce przy oknie albo w rogu sali, gdzie stoją dobre lampy. Obsługa składa się z miłych starszych pan, które serwują domowe wypieki i rozmownego kota, który nazywa się Kot, zupełnie jak w Śniadaniu u Tiffaniego. Atmosfera panuje jak na imieninach u milej cioteczki, gdzie dziecku pozwalają najeść się ciastek, a potem zaszyć w kącie i zająć się sobą. Dziecko wiec z lubością oddawało się cichym i rozkosznym czynnościom, jak gapienie na innych gości, oglądanie porozwieszanych dookoła akwarel z krynickimi widokami i oczywiście poczytywanie. A na pamiątkę tych cudnych chwil kupiłam sobie taki właśnie akwarelowy portrecik willi, żebym mogła zerkając na niego powspominać, że są takie sympatyczne miejsca, gdzie można się beztrosko zaczytać.