Cleanser

Kot Poetki

Próbowałam zmienić swoje nastawienie w Polish Babel, ale w nowej pracy nadal widziałam w ludziach zwierzęta. odmiana w mojej zaburzonej percepcji polegała na tym, ze teraz stado było bardziej zróżnicowane.

Joanna Bator „Purezento”, str 8

Zaczęłam czytać tę książkę, gdy byłam zmęczona i niedoleczona. Umysł miałam mocno przymknięty i oczy ledwo otwarte. Na ten stan nadawała się ona dobrze. Bo jest to lektura niewymagająca. Dająca spokój i odpoczynek. Może zastąpić lekką herbatę lub głaskanie kota. Nie zachwyci, a jak znuży, to delikatnie.

Ma wyciszona bohaterkę, odczuwająca rezygnacje i depresje po nagłej śmierci chłopaka. Dziewczyna jest smutna choć powinna być i wkurzona bo tuz przed tragicznym w skutkach wypadkiem dowiedziała się, że ukochany ma kogoś innego. Ale ze tytuł tej książki można odczytać pure.zen.to, jej rozpacz jest utrzymana w medytacyjnej konwencji. Wychodzenie z niej również. To z kolei wprowadza czytającego w pewien stan rozleniwienia. Chciałabym dodać do tego również rozmarzenie, ale nie mogę aż tak mijać się z prawdą.

Natomiast zniecierpliwienie wywołuje na pewno. Ten wciąż powtarzający się motyw krwiożerczego rekina, metafory złych wspomnień. Te niedorzeczne dialogi, wieczne jazdy rowerem i nieziemsko dobry chłopak, ofiarowujący cierpliwość, łagodność i zrozumienie. A w końcu namiętna miłość. To wszystko może wywołać w najlepszym razie uśmiech pobłażania. Dlatego ostrzegam, nie spodziewajcie się tej książce za wiele. Natomiast jeśli potrzebny wam jest jakiś oddech pomiędzy jedna intensywna lekturą i drugą, to polecam ją szczerze. Bo ona nie pozostawi w was nic oprócz kilku słabych westchnień.

mowa o:

purezen.jpg

Pisarz radzi: jak się (nie) oświadczać.

Z powodu jutrzejszego święta odkurzam tę ostatnio zapomnianą serię. Okazja taka, że chyba warto? Jak nie z sentymentu do świeżo nabytej tradycji, to chociaż z miłości do literatury? Oczywiście będzie po mojemu, czyli przewrotnie. Dla zasady i dla zachęty. Oto poniżej zamieszczam najoryginalniejsze i pewnie najbardziej szczere oświadczyny, jakie udało mi się w książkach znaleźć:

Gombrowicz do Chądzyńskiej.jpg

Gombrowicz do Chądzyńskiej 2.jpg

Klementyna Suchanow „Gombrowicz. Ja, Geniusz.” Str 161, 162

Na dobranoc

Bezsenny
Nocne niebo jest tylko rodzajem kalki
Czarno niebieskiej, przetykanej strefami gwiazd
Przepuszczającej światło, dziurka po dziurce

Światło kościanobiałe, jak śmierć, tkwiąca za każdą rzeczą.
Pod oczami gwiazd i krzywym uśmiechem księżyca
Znosi pustą poduszkę, bezsenność
Rozprzestrzeniającą na wszystkie strony swój drażniący piasek.

 

W kółko, i w kółko stary, ziarnisty film
obnaża wstyd-dni
Dzieciństwa i dorastania, lepkich od marzeń,
Twarze rodziców na wysokich łodygach, na przemian poważne i we łzach
Ogród robaczywych róż skłaniających go do płaczu.
Jego czoło jest nierówne jak worek kamieni.
Wspomnienia biją się o lepsze miejsce jak zapomniane gwiazdy filmowe.

 

Jest odporny na pastylki: czerwone, fioletowe, niebieskie-
Jakże rozświetlają nudę niekończącego się wieczoru!
Te cukrowe planety których działanie dało mu
Na chwile życie błogosławione nie-życiem
I słodkie, przymroczone przebudzenie zapominalskiego dziecka.
Teraz tabletki są zużyte i głupie, jak greccy bogowie.
Ich śpiące-skaczace kolory nie działają.

 

Jego głowa to ciasne wnętrze z szarych luster.
Każdy gest natychmiast ulatuje w aleje
Zmniejszających się perspektyw, a jego znaczenie
Znika jak woda przez daleki koniec odpływu.
Mieszka pozbawiony prywatności w pokoju bez powiek,
Gładkie otwory jego oczu zesztywniały szeroko otwarte
od ciągłego migotania wydarzeń.

Całą noc, w granitowym ogrodzie, niewidzialne koty,
Jęczały jak kobiety, albo zepsute instrumenty.
Już zaczyna czuć światło dnia, białą chorobę,
Skradającą się z kapeluszem wypełnionym zwykłymi powtórzeniami.
Miasto jest teraz mapą radosnych świergotów.
I wszędzie ludzie, ze srebrzystymi i pustymi oczami,
W szeregach jada do pracy, jak po świeżym praniu mózgu.
S. Plath, maj 1961

Plath S

Storm and thunder

figura

Nie mówił, nie śmiał się, nie dotknął mnie ani razu i przede wszystkim karał sam siebie. Wiesz co? Miał rację. Zasłużył na to.

Meir Shalev „Dwie niedźwiedzice”, Str 96

Książka huragan. Do czytania jednym haustem, do krztuszenia się z emocji. Przy czym mnie gdzieś z tylu świadomości stukały myśli, że to i owo jest przegięciem, że słabo łapię odnośniki do Biblii (jak większość obywateli naszego katolickiego kraju znam ja bardzo słabo) i że za wiele spotykam tu okrucieństwa na modłę średniowiecza.

Narratorka tej opowieści, nauczycielka Biblii w prowincjonalnej szkole, kobieta średniego wieku i wielkiej cierpliwości, to bawiła mnie, to złościła na przemian. Bawiła przenikliwością i inteligencją, złościła spolegliwym podejściem do męża i męskich przedstawicieli jej rodu. A doprawdy wiele miała im do wybaczenia, bo opowiadana przez nią historia to ciąg rodzinnych waśni i mordów ich autorstwa.

Dwie niedźwiedzice to krwista i krwawa przypowieść, której jednak to i owo można  zarzucić. Jak na przykład zbyt wielką czasem egzaltację, czy nadużywanie biblijnych metafor (te stada węży snujące się wszędzie!). Przesada autora jest czasem posunięta wręcz do absurdu: oto mężczyzna pracujący całymi dniami na powietrzu, dodajmy, że jest to gorące powietrze Izraela, pozostaje nieopalony, śnieżnobiały, od czubka głowy po stóp krańce. Jakim cudem? Cóż, przyjmijmy, że licencja poetica jest najmocniejszym z możliwych filtrem przeciwsłoneczym.

Ale jeżeli chcecie się powzruszać, pooburzać, a czasem i pozłościć, jednym słowem, jeśli potrzebujecie czegoś na pobudzenie, to serdecznie polecam wam ten tytuł. Zastąpi spokojnie więcej niż jedną mocną kawę.

mowa o:

Shalev

wyczytane i lubiane

prosię Szymborskiej

W Wymazanym nie ma pracy. Baby zbierają puszki, butelki i szczaw. Grzybów nie zbierają, bo te jadalne u nas nie rosną.

Michał Witkowski „Wymazane”, Str 54

No dobra. Koniec biegania wokół krzaczka jak mówią Angole, co po naszemu oznacza owijanie w bawełnę. Pitu, pitu, obrzydło nawet i mnie. Konkret teraz nastąpi, poparty ukontentowaniem.

Jedną z lepszych lektur zeszłego roku, gudridem niosącym i radość i refleksje, był (O Surpise!) najnowszy Witkowski. Już sama okładkę ma odjechaną, a i w środku, jak zwykle, niezłą jazdę funduje autor.

Tym razem umieszcza narratora w ciele młodego Damianka, urodziwego blondynka, topiącego serca wszystkich i wszędzie, bez wyjątków. Damianek jest jak na Michaśkę o tyle niezwykły, że woli kobiety. Tak, Damianek jest proszę Państwa, hetero, ale żeby nie było tak całkiem nudno i poprawnie, woli kobiety starsze. Dużo starsze, dodajmy, w wieku jego babci i z sentymentem wspominanych szkolnych woźnych.

Dzięki swoim zaletom Damianek ma szanse bez większego obrzydzenia nawiązać romans z leciwą bizneswoman, trzęsącą okolicą Alexis. Imię nie na darmo jest zapożyczone od czarnego charakteru Dynastii (dla nieuświadomionych: to był kultowy serial lat osiemdziesiątych, o amerykańskich bogaczach, do szczętu zapchany kiczem i z niemożebnie wyczupirzonymi bohaterkami). Alexis, królowa mafii i romantyczna kochanka w jednym, jest nękana ciężką chorobą i z bohaterki demonicznej powoli przemienia się w tragiczną. I byłoby miejscami całkiem smętnie, gdyby nie narracyjny talent Alexis, a właściwie jej twórcy. Dzięki niemu poznajemy barwną historię życia tej córki szemranej Warszawy lat 50tych. Opowieść godna jest pióra Tyrmanda i z równym mu talentem poprowadzona.

Ale nie jest to jedyna niesamowita historia w tej książce. Są jeszcze opowieści o babce bohatera, sięgające międzywojnia. Jest opis kariery współczesnej dziewczyny, niezdolnej, ale z parciem na szkło. Parcie na karierę, głównie wokalną ma też Damianek, co staje się przyczynkiem do jego kolejnych przygód. Jest tu wiec sporo rzeczy dziwnych, a przez to dobrych. Dodatkowym atutem jest ich opisanie z michaśkową swadą i humorem. Jedno co mnie dziwi, to że książka jest pomijana  dyskretnym milczeniem przez krytyków i media. Nie wiem, o co chodzi. Że autor zanadto lubi się stroić i wygłupiać? Że za mało dramy, a za dużo dragqueenu serwuje? Ale przecież tego nam trzeba: trochę koloru, trochę ironii i kpiącego chichotu. Tylko to może nas uratować w tej coraz mocniej zamazywanej na brunatno ojczyźnie.

mowa o:

wymazane 1

 

Pamięć a sumienie

Uderza mnie różnica, która-być może- zachodzi między młodością , a wiekiem podeszłym: kiedy jesteśmy młodzi, wymyślamy dla siebie różne przyszłości; kiedy jesteśmy starzy, wymyślamy dla innych różne przeszłości.

Julian Barnes „Poczucie kresu”, str 97

Nie da się ukryć, że wpadłam w poślizg. I to podwójny. Omówię książkę przeczytaną  w zeszłym roku i na dodatek święcącą triumfy w świecie realnym i w blogosferze jakieś siedem lat temu, kiedy to szumu wielkiego narobił przyznany jej Booker.

Zamierzam jednak się bronić przy pomocy stwierdzenia wygłoszonego przez Siri H. podczas tegorocznego Conrada: czas nie jest horyzontalny, tylko wertykalny.

Mniejsza o to, jaką postać ta jego wertykalność przybiera: czy jest to strzelający znienacka imponujący gejzer minionych zdarzeń czy wąska, ostro zakończona szpicruta przeszłości, dźgająca naszą pamięć, a czasem i serce.

Mniejsza o formę, skupmy się treści, istocie tego twierdzenia, idealnie pasującego nie tylko do mojej notkowej sytuacji, ale i do problemów opisanych w omawianej właśnie książce. Jej narratora, człowieka w wieku więcej niż dojrzałym, dopada nagle pewien dawno miniony incydent, i staje się przyczynkiem do wspomnień, a także motywuje bohatera do podjęcia szeregu działań.

Same wspomnienia początkowo mają w sobie coś z anegdoty o chłopięcych szkolnych wybrykach. Dodajmy, że chodzi tu o brytyjski system edukacji, mamy więc dobrze wykształconych lekko snobistycznych młodzieńców, ich fascynacje, ambicje i przemyślenia. Tworzący klasową paczkę chłopcy rozstają się na dobre, kiedy wyjeżdżają na uczelnie. Potem sporadycznie się spotykają, ale poczucie wspólnoty jest już nie do odzyskania. I pewnie ich wzajemne relacje zamieniłyby się z czasem w obojętność, gdyby nie to, że dziewczyna naszego bohatera decyduje się z nim rozstać, a potem rozpoczyna romans z jednym z jego dawnych przyjaciół. Rozgoryczony jej dziwnym zachowaniem bohater traci zimną krew i wysyła do kolegi dosyć paskudny paszkwil na temat swojej byłej.

Oczywiście to uproszczony schemat, bo w książce sytuacja jest znacznie bardziej zagmatwana. Zresztą im dalej, tym bardziej się wszystko plącze, aż do zaskakującego, a może i w zamierzeniu bulwersującego, finału.

Cała ta, naprawdę niewielka, jak na współczesne trendy wydawnicze, książeczka jest napisana starannym, niesłychanie wypolerowanym językiem. Jego precyzyjna elegancja może i zachwycać i drażnić. Znam takich, których typowo angielska flegma narracji mocno zniechęciła. Mnie, anglofilkę, ten styl lekko bawił i dodawał lekturze smaku. Doceniłam też misterna konstrukcję tej książki. Zdarzyło mi się czytać ją po raz kolejny w bardzo krótkim czasie. I wtedy dopiero, gdy znałam już zakończenie opisywanej historii, zaczęłam dostrzegać jak konsekwentnie i finezyjnie autor ją buduje.

Mniej entuzjazmu natomiast wzbudził we mnie sam opisany dramat. Jestem wręcz skłonna pokusić się o podsumowanie, że główny problem polegał na tym, że gdy nienawykły do okazywani uczuć Anglik raz w życiu dał upust emocjom, żałował tego do końca swych dni. How British! Chciałoby się rzec.

mowa o: