Wracam do salonu, gdzie siedzą moi przyjaciele.
– A ty gdzie byłeś? – pyta gospodarz.
– U twojego syna.
– I co tam robiłeś?
– Wychowywałem go – odpowiadam. – Przygotowywałem do życia. Nauczyłem go kłamać.
Dezso Kosztolanyi „Dom Kłamczuchów”, str. 229
Węgrzy górą! Tak, autorem mojej najlepszej wakacyjnej lektury ogłaszam Kosztolanyiego, znanego mi dotychczas jako twórca świetnej Ptaszyny.
Tym razem w ręce wpadł mi zbiór opowiadań. Z kłamstwem jako tematem przewodnim. A ja od podstawówki zapomnieć nie mogę najlepszej noweli, jaką mi się zdarzyło czytać. Tez o kłamstwie była. Wyrafinowanym i podszytym olbrzymimi emocjami. Mowa o Kamizelce Prusa rzecz jasna. Opowiadaniu, co wciąż trzyma mi się pamięci, mimo upływu kilkudziesięciu lat od czasu, gdy je pierwszy raz czytałam.
W historiach Kosztolanyiego odnalazłam podobny klimat i gadżety. Za pomocą drobiazgów pisarz pokazuje istotne problemy, prawdziwe uczucia i zagmatwane ludzkie relacje. Ale nie tylko głębia psychologiczna postaci stanowi o sile tej prozy. Tu trzeba jeszcze zauważyć zdolność autora do wyciągania z nieistotnych na pozór przedmiotów i faktów niezwykłych opowieści.
Ukradziony przez małą dziewczynkę srebrny wisiorek staje się przedmiotem sporego dramatu. Tak samo stłuczony flakon czy źle uszyty garnitur. Bohaterowie Kosztolaneyiego oszukują, ale nie z upodobania do czynienia zła. Jeśli kłamią to dlatego, że mają ku temu ważkie powody. A ich poznanie sprawia, że zamiast pogardą zaczynamy kłamców obdarzać jeśli nie współczuciem, to przynajmniej zrozumieniem.
Na dodatek książka zachwyca pięknem języka. Tu nie ma ani jednego zbędnego słowa. A mimo to tekst nie jest suchy, w niczym nie przypomina rzeczowego raportu z dawnych wydarzeń. Nie ma tu chłodu i ostrych kantów, jakie zwykle charakteryzują oszczędny styl narracji. Zamiast tego jest przyćmione światło naftowych lamp, ciepły powiew z kuchni i kilka niedomówień. Dla mnie mieszanka idealna.
Warto: