zamiast parasola

 

 

Wakacje w połowie, choć jest tak, jakby lato się skończyło. Wszystko zalane deszczem,  tylko w kinach posucha. Snuje się od jednego zachlapanego okna do drugiego i zastanawiam się ile trzeba będzie czekać. Na nowego Allena w kinie, na Wycinkę Bernharda w empiku, na osuszenie balkonu do stanu umożliwiającego wystawienie fotela. W radiu tłucze się jazz, a we mnie satysfakcja, że przewidująco początkiem tygodnia myknęłam do biblioteki i sobie kilka nowych tomików przytaszczyłam. Teraz to przecież psa z kulawą nogą by się wygonić nie dało, nie mówiąc o czytelniku z siatą pełną książek.

I tak w ramach pluchowych rozrywek mogę sobie starannie ułożyć stosik na następne, pewnie równie mokre jak dzisiejszy, dni. A w nim czeka na mnie:

1.      4.50 from Paddington Christie, rezultat empikowej wyprzedaży książek obcojęzycznych. Wiadomo, że nie ma nic leszpego na nadmiar dżdżu niż porządny kryminał.

2.      The Naked Eye Yoko Tawada. Po przeczytaniu Fruwającej Duszy ciągle mam wielką chęć kontynuować znajomość z Yoko.

3.      Imigracje Kai Malanowskiej, choć w tym przypadku dochodzi do pewnego przekłamania, bo książkę już skończyłam i teraz czeka tylko na opis.

4.      Disobedience Naomi Alderman, za która bardzo serdecznie dziękuję Ani.

5.      Hazardzistka Hanny Bakuły, bo jak już wspomniałam na polskie mokre lato Hania, nawet jak już nie bania, jest jak ulał. 

6.      Korekty Jonathana Franzena, na które już od dawna ostrzyłam sobie pazury, zachęcana przez co bardziej oczytanych blogerów.

7.      Gruby Anglik Kingsley’a Amisa, bo ciągle pamiętam dziwaczna atmosferkę Starych diabłów.

8.      Ostatni Bal Hanny Bakuły, właśnie dzisiaj doczytany i dooglądany.

mowa o:

kicia kocia klocia mamrocia

Są takie dni w tygodniu gdy myśleć jest niewygodnie. Pardon, dalej będzie już prozą, choć mało życiową. Jak już w poprzednim zdaniu mego postu nadmieniłam są takie dni w tygodniu kiedy rozsadek opuszcza burty mojego rozumu, i wyrusza w podróż za horyzont tego czy innego morza niedorzeczności. Zdarza się to szczególnie w piątki, po godzinie dwunastej w południe najwcześniej. Się potęguje z biegiem wskazówek zegara. Wskazówki biegną, ja siedzę i zaczynam się naraz wiercić. Korci mnie nagle taka czy inna pokusa powiedzenia czegoś totalnie ad hoc czyli bez związku i co gorzej należytej powagi. W tyle czaszki zaczyna mi warkotać mała maszynka, motorek taki napędzający bździnę w kretyninę. Czasem mi przechodzi zanim dojdę do domu. Czasem zostaje  i wtedy moja trasa zakręca tu i tam i robię w niej tamto i owo, niekoniecznie zgodne z zachowaniem codziennym. Idę sobie na przykład do takiej sephory i każdy pazur starannie wymalowuje innym kolorem, pani sprzedawczyni się cieszy że może coś kupię, ja mam radochę jak dziecko bawiące się nowymi farbkami. Wszyscy jesteśmy uchachani, mnie przechodzi wieczorem, kiedy usiłuje to z końca palców zdrapać, zmyć i wypomadować. Czasem przechodzi nie do końca i potrzebuje znaleźć ujście w lekturze. Stukniętej równie jak tymczasowo moja osoba. A to nie jest wcale takie proste, żadne hop siup to nie jest, znaleźć tekst który się dopasuje do takiego stanu, w którym człowiekowi tylko po głowie dżamble pływają, te takie w sicie. Czasem sito namaka od powtarzania, dżamble spuszczają nosy na kwintę i znudzone, zaziewane strasznie, układają się w rogu pamięci, mając gdzieś  moje zapotrzebowanie na ich towarzystwo. Nie to nie, trzeba im wtedy powiedzieć i rozejrzeć się za czymś innym. O na przykład takim:

Rzymianie nie nosili

Ani spodni

Ani kalesonów

Noszenie kalesonów było

Poniżej godności obywatela rzymu

Spodnie (i kalesony) przyszły

(oczywiście nie same!

Co się rozumie samo przez się

Ach! To nieznośne „się”-

Nie wiem czy to przysłówek czy imiesłów …kiedy się

Pojawiło/się/ w języku polskim

Nie wiem)

Wróćmy jednak do kalesonów

Być może przyszły one do nas

Z Babilonu Pamiry

Konstantynopola.. mówią o tym

Rzeźby tamtych krajów

Klimat! Tu jest nie tylko pies

Ale i kot pogrzebany…

kalesony Katona

kalesony Cycerona

kalesony Kaliguli

Panie Profesorze

Czy w Pompejach nie dochowały się

Odlewy ciał z bielizną

T. Różewicz

I pasuje i pociesza. Że głupawkę mają nawet najdostojniejsi, wybitniejsi i zacniejsi.

A Wam to się przydarza? Jak tak, to co wtedy czytacie?

mowa o:

bez huzarów

To szanowna pani – rzekł – również jest artystka?

Nie – odpowiedziała panna Goering – W młodości chciałam zostać kimś w rodzaju religijnego przywódcy, a teraz po prostu siedzę w domu i staram się nie być za bardzo nieszczęśliwa. Razem ze mną mieszka bliska mi osoba, co moje starania nieco mi ułatwia.

Jane Bowles, „dwie poważne damy”, Str31

 Nie wiem skąd wzięły się w tytule książki dwie poważne damy. Dwie panie tu  i owszem są. Jeśli o byciu damą stanowi posiadanie kasy, to też się zgadza. Natomiast słówko poważne nie pasuje tu już kompletnie. Obydwie kobiety są bowiem zdrowo szurnięte. Jedna zawala całkiem przyzwoite małżeństwo w imię miłości do dziewczyny z panamskiego półświatka. Druga postanawia zbawić świat, albo przynajmniej własną duszę,  przez poddawanie się coraz wymyślniejszym udrękom. Sprzedaje wygodny dom, by wyprowadzić się do ciasnej chatki na odludziu i ma wielka ochotę zostać kochanką mafioza. I tak prototyp Bess z „Przełamując fale” zostaje wynaleziony przez Bowles.

Trzeba jednak przyznać, że książka Bowles jest o wiele zabawniejsza od dramatu Tiera. Bohaterki ładują się z wielką lekkością w zupełnie nieprawdopodobne sytuacje i mają talent do prowadzenia niedorzecznych rozmów. Na początku to wszystko zaskakuje lekkością, potem zaczyna trącić monotonią, by w końcu doprowadzić czytelnika do wniosku że przejawy nawet największej głupoty mogą być przyczyną lekkiego znudzenia i przesytu. Choć daleka jestem od współuczestniczenia w gremialnym wyrażaniu zachwytu nad tą książką, to mogę ją ze spokojnym sumieniem polecić do szybkiego wakacyjnego czytania. Wartkość akcji i zagęszczenie jej dialogami czyni z niej świetną lekturę na czas jazdy w zatłoczonym wagonie PKP.

mowa o:

 

 

siódemka

Niedawno Paula odznaczyła mnie przyjemnym wyróżnieniem Lovely Blog Award. Niestety każde miłe wydarzenie ma swoje następstwa. W tym przypadku jest to obowiązek wyspowiadania się z 7 tajemnic o sobie, o których dotychczas się na blogu nie wspominało. Muszę przyznać, że w przypadku pisania bloga od lat sprawa się mocno komplikuje. Po prostu wydaje mi się, że raczej nie ma już rzeczy,  których o sobie nie napisałam albo w notkach, albo w komentarzach na zaprzyjaźnionych blogach. Po długim i żmudnym namyśle udało mi się wysupłać jakąś marną siódemkę, w której być może będzie kilka niespodzianek:

 

  1. Moją ulubioną porą czytania nie jest czas tuż przed zaśnięciem, ale sobotni późny poranek. Wtedy to targam do łóżka kanapki, herbatę i książkę i przesiaduję w nim często do popołudnia czytając długo i powoli.
  2. Matka natura pokarała mnie za zamiłowanie do bajek Pana Perrault’a i obdarzyła rozmiarem stopy godnym Kopciuszka: numer 35. Niestety nie dodała do tego zestawu Dobrej Wróżki, która za pomocą czarodziejskiej różdżki zajęłaby się doborem odpowiednich pantofelków. Wobec tego od lat uprawiam uciążliwe wędrówki po sklepach obuwniczych w poszukiwaniu tego coraz bardziej unikatowego rozmiaru, a każdy wyjazd turystyczny musi mieć w programie zakup przynajmniej jednej pary butów.
  3. W dzieciństwie byłam strasznym niejadkiem, żującym każdy kęs w nieskończoność. Dzięki temu, że spożycie jednego posiłku zajmowało mi średnio półtorej godziny miałam przeczytanych przez rodziców mnóstwo bajek i historyjek. W ten sposób usiłowano mnie zachęcić do intensywniejszego ruszania szczęką. Oczywiście bezskutecznie.
  4. Nie umiem piec ciasta drożdżowego i pewnie nigdy się nie nauczę. Wystarczy, że przepis wspomina tylko o drożdżach, natychmiast rezygnuję z realizacji.
  5. Od maleńkości nie lubię chodzić do cyrku. Smród, żałosne dowcipy klaunów, obskurne dekoracje, nigdy mnie nie bawiły, budziły niechęć, żeby nie powiedzieć odrazę. Apogeum cyrkowych okropności stanowi dla mnie tresura zwierząt, gdzie można zobaczyć trzymanego na codzień w miniaturowej klatce lwa nakłanianego do radosnych skoków przez obręcz. Istny koszmar!
  6. Bananowy Czubek jest jedynym filmem Woodiego Allena, którego nie udało mi się dotychczas obejrzeć. Wszystkie pozostałe zaliczyłam, większość kilkakrotnie.
  7. Uwielbiam aksamit. Gdyby to było możliwe obiłabym nim wszystkie moje fotele i kanapy, a potem sama spowiłabym się w miękkie welwetowe zawoje, najlepiej koloru ciemnej zieleni lub czerwonego wina.

 

To byłoby na tyle. A na koniec wyłamię się z przyjętej konwencji wyznaczania 16 następnych osób do stanięcia przy konfesjonale. Zrobię to tylko połowicznie, bo poproszę o to osiem autorek i autorów blogów:

  1. Chihiro
  2. bezszmer
  3. czarę
  4. nuttę
  5. readeatslip
  6. zosika
  7. porządek alfabetyczny
  8. snoopiego

zasady zabawy opisała Paula tutaj

mowa o:

bajarze i obiboki

 

Na mahoniowym biurku w tej wspaniałej, zaciemnionej bibliotece zaczynają powoli piętrzyć się stosy książek, papierów i kartek, które dosłownie wytoczyły się z mojej maszyny do pisania. Tylko tu i ówdzie spod kurzu, plam od kawy i popiołu z papierosów wyzierają minimalne fragmenty drewna o głębokim połysku. Ozdobiony tajemniczymi kartami do tarota kosz na śmieci pełen jest pustych, zmiętych pudełek po camelach. Cuchnie tu jakąś niewiarygodną mieszanką brudnego zwierzęcia i wielkiej literatury. T.S. Eliot oszalałby z radości.

Klas Ostergren „Gentlemani“, str 356.

 

Jak dobrze, że kiedyś obejrzałam Matrix’a. I przeczytałam prawie całą Angelę Carter. Od tej pory nic co zmyślone nie jest mi obce. Przekonałam się o tym kończąc po miesiącu uciech czytelniczych lekturę Gentlemanów. Zatrzaskując po ostatnim akapicie książkę z westchnieniem uznałam się za nabitą w butelkę. Potem jeszcze raz poddałam oględzinom zespół odniesionych wrażeń i stwierdziłam, że nie brak wśród nich satysfakcji. Trudno, że nie wiem czy opowiedziana historia ma być majakiem rąbniętego w głowę pisarzyny, czy kompendium wiedzy o współczesnej Szwecji i dwóch jej mieszkańcach. I tak było mi w trakcie lektury dobrze. Po pierwsze mam słabość do wielkich zapuszczonych mieszkań w starych kamienicach. W czasach zamierzchłego dzieciństwa miałam koleżankę mieszkającą w takim cudzie. Zimno tam było strasznie, kibelek był na korytarzu, za to fortepian stojący w pokoju wyglądał jakby miał rozmiar taboretu, a myśmy sobie pod jego politurowanym dachem urządziły świetny placyk zabaw. W takich wnętrzach czas płynie inaczej, jakby trochę obok rzeczywistości.

Jest tak i w przypadku Klasa autora- narratora, któremu daje się załapać do podobnego lokum dzięki znajomości zawartej w klubie sportowym. Szybciutko decyduje się skorzystać z zaproszenia do dzielenia kwatery z niejakim Henrym Morganem, niespełnionym artysta i bon vivantem. Panowie zamieszkują razem, a szczegółowe opisy ich wspólnego gospodarowania, zarządzania czasem, finansami i rozrywką stanowią to, co w tej książce najlepsze. Aż miałoby się  ochotę wskoczyć w akcję, żeby przynamniej na chwilę usiąść w kuchni przy Henrym smażącym jajecznicę. Niestety nic co dobre nie może długo trwać, zwłaszcza w powieści pretendującej do miana sensacyjnej. Dlatego w sam środek wigilijnych bachanaliów wpada ponury cień, tajemniczy młodszy brat Henriego, i natychmiast powoduje obsuniecie akcji w bardziej mroczne rejony. Wszystko zaczyna się niejako drugi raz, od dalszych w czasie historii z dzieciństwa i dorastania braci Morgan. Nie brak tam tragedii, gwałtownych wzlotów i upadków, namiętności i tajemnic. Istny skarbczyk z atrakcjami dla niesytego wrażeń czytelnika. Dodatkowym plusem jest szwedzki klimat dokładnie opisany jako tło, a czasem i przyczynek wielu wydarzeń. Czytanie o lodowatym wietrze i zwałach śniegu działało na mnie niebywale kojąco podczas ostatnich trzydziestostopniowych upałów.

Choć czasem ciśnienie podnosiły mi dziwne zjawiska semantyczne występujące w książce. Wyjątkowo źle wspominam zwłaszcza słówko „usmotruchany” pojawiające się ze sporą częstotliwością przy okazji opisów zabrudzonych ubrań. Może się czepiam, może to dlatego, że pochodzę z zupełnie innego regionu niż tłumaczka, ale zgrzytałam rzęsami strasznie przy każdym z nim zetknięciu. Jednak i tak chętnie przeczytałabym drugi tom przygód braci Morgan, gdyby tylko ktoś zechciał go jako tako przełożyć na polski. Podobno w napisanym po 20 latach sequelu autor nieźle zakręca akcją, na wstępie dając do zrozumienia, że opisany w Gentlemenach bieg wydarzeń znacząco mija się z tzw „prawdą”, ponieważ narrator bał się o życie własne i kobiety, do której miał słabość. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś przy Gentlemenach zjawią się i Gansterzy Ostergrena.

mowa o:

ta jedyna, najwspanialsza

Świerszcze nadal ćwierkały, raz po raz dolatywała słodka woń płonącego jałowca, a nad czarnym wyżynnym stepem, nad jedwabistym morzem, przeogromne, wszechograniające niebo, gołębioszare od gwiazd, przyprawiające o zawrót głowy, i wtem Martin znów doznał uczucia doświadczanego nieraz w dzieciństwie: nieznośnej intensyfikacji wszystkich zmysłów, magicznego, natarczywego impulsu, obecności czegoś, dla czego warto żyć.

Vladimir Nabokov „Splendor”, Str 34

 U Nabokova zawsze jest świetnie, u Vladmiria zawsze czuję się dobrze. Ciekawe towarzystwo, lekko podbarwione humorem opisy sytuacji, a w tle gdzieś drzemie dramat, który na koniec pobudza akcję groźnym warknięciem. Wejście w jego książkę to jak odwiedziny w starym dworku. Tym razem dworek był na odległym Krymie, tonący w zieleni i zapachach ziół. Niestety wkrótce zaleciał tam i dym z broni rewolucjonistów i bohater, a wraz z nim cała akcja, zaczęli przemieszczać po Europie. Tutaj należy dodać, że bohater zasługuje na to miano tylko dlatego, że jest centralną postacią powieści. W rzeczywistości jest to przeciętny chłopiec, który ma może za bardzo pobudzana wyobraźnię, głównie dzięki zamiłowaniu matki do czytania mu baśni. Chłopiec jednak dorasta, zaczyna uganiać się kobietami i szybko odnosi pierwsze sukcesy miłosne. Potem ląduje w Cambridge i tam dopiero jego losy nabierają coraz dziwniejszego kształtu. Oczywiście dzięki nieodwzajemnionej miłości.

Myli się jednak ten, kto  przypuszcza, że książka jest zwykłym romansidłem. Czy w ogóle możliwe jest, żeby u Nabokova coś było zwykłe? Amantka jest lekko obszarpana i pyskata, młodzian niepozbierany i bezradny. Tych dwoje męczy się ze sobą, męczy innych, a ich główną metodą kontaktu jest nieporozumienie. Bo dla mnie o tym właśnie jest ta historia, o braku umiejętności dotarcia do drugiego człowieka. A także o zagubieniu i obłędnym pragnieniu uznania, które w końcu prowadzi do podejmowania absurdalnych, a czasem i niebezpiecznych kroków.

Co tu zresztą dużo pisać, książka jest świetna w każdym calu, każdym wersie czytanego tekstu. Jest bezkonkurencyjną zwycięzczynią mojego osobistego plebiscytu na najlepszą wczasową książkę anno domini 2011. Należy tylko żałować, że jest tak niewielka. I że do jej kupna w żaden sposób nie zachęca paskudna okładka. Na szczęście nazwisko autora robi to wystarczająco skutecznie.

Naprawdę warto:

roaring

Gdyby w prezencie na początek wakacji ktoś ofiarował mi bilet na podróż nie w przestrzeni, a w czasie, na pewno za cel wyprawy obrałabym dwudziestolecie miedzywojenne. Wtedy cała Europa popadła w euforię po zakończeniu I wojny światowej, rzeczywistość przeciągała się i obejmowała szersze niż kiedykolwiek horyzonty. Na tym swojskim Tytanicu, jakim okazała się II RP, panowała szampańska zabawa upojonych świeżo odzyskaną wolnością i niekłopoczących się przyszłością. Rozkwitały talenty, kariery, nowe nurty, trendy i szaleństwa. W Zakopanym za mężem goniła rozczochrana Stryjeńska, w warszawskiej Ziemianskiej gromadził się tłum najprzedniejszych literatów, Witkacy uwieczniał członków Towarzystwa na psychodelicznych portretach, Loda Halama przytupywała w dzikich foxtrotach, a Hanka Ordonówna zapewniała, że miłość i tak wszystko wybaczy. Hasłem dnia było „ niech żyje bal”, a mnie w ślad za nim wypada zakrzyknąć niech żyją książki, w których można o tym wszystkim przeczytać.

 

Oczywiście im więcej takich książek się  zalicza, tym bardziej wtórne wydają się kolejne lektury na ten temat. Dlatego czytając o życiu prywatnym elit artystycznych II RP nie raz mruczałam pod nosem, że no tak, to wiem, o tym słyszałam, a to Pani Madzia S. dawno już we wspomnieniach opisała. Ale zdarzało mi się też i westchnąć o naprawdę? Naprawdę Franz Fiszer był pierwowzorem ukochanej postaci mojego dzieciństwa, Pana Kleksa? Maleńki Leśmian miał serce tak wielkie, że pomieścił w nim dwie żony? A niepozorny Schulz wzbudził namiętne uczucia Nałkowskiej?

I tak to od czasu do czasu oblizywałam się przy łykaniu tych smakowitych plotek sprzed wieku, z pewną przekorą zaglądałam nie tylko do saloników, ale i sypialni wielkich, minionych rodaków, podprowadzana  do szpary w drzwiach przez dyskretnie mrugającego na mnie autora. Który zasługuje na pewno na pochwałę za to, że umiał skompilować tak wielki obszar wiadomości w coś, co czyta się z uśmiechem zadowolenia na ustach.

mowa o:

w taką pogodę tylko o jedzeniu

Pamiętacie czikowaty bestseller Gilbert, który parę lat temu przemknął przez półki księgarń? Nie wiem zresztą, czy słowo przemknął jest tu właściwie, bo on się całkiem nieźle zakorzenił, a potem i rozsiał kolejne tytuły autorki po regałach. Mój wzrok błądził po gąszczu koralików i kwiatów zdobiących okładki zbiorów życiowych mądrości złotowłosej Elizabeth. Poddałam się wtedy nie tylko modzie na książkę, (którą dla uspokojenia sumienia zakupiłam w wersji oryginalnej), ale nawet dałam się zaprowadzić na film zrobiony na jej podstawie. O filmie lepiej nie będę mówić, bo niebardzo jest o czym. O książce powiem, że bezboleśnie przeleciałam przez rozdział o jedzeniu, utknęłam za to natychmiast w części „pray”. Cóż, prozaiczna ze mnie istota, która z przyjemnością oddaje się rozmyślaniom o zawartości talerzy i niezdolna jest do współodczuwania stanów mistycznych uniesień.

Jednak pomimo tego, że książka nie zmieniła stanów mojego ducha tak, jak to było zamierzeniem autorki, to jednak poduczyła mnie patrzenia na jedzenie jako na istotne źródło niezwykłych przeżyć. Przypominam sobie to zwłaszcza podczas podróży do Włoch. Parę lat temu niezwykłego bogactwa wrażeń smakowych dostarczały mi sycylijskie słodycze Tym razem było trochę inaczej, Kalabaria z ciastek raczej nie słynie, a te które udało mi się pokosztować, nie grzeszyły uroda smaku i formy.

Kalabria to kraj czerwonej cebuli i papryczek chili. Dodawane są do wszystkiego i każdy szanujący się sklep spożywczy ma przynajmniej kilka różnych wyrobów z chili oraz cebuli. Wszyscy miłośnicy ziania ogniem przy obiedzie będą się tam czuli jak w raju, zajadając pastę z ostrym sosem, smarując kanapki jednym z paprykowych specjałów, zamawiając na deser lody z cebuli.

Chili może posłużyc jako broń

i jako doraźna pomoc medyczna

Gorzej, gdy po tym wszystkim ktoś chce się napić nie kawy, a herbaty. Jak wiadomo, w krajach południowych jest to napój mało używany i próba jego zamówienia budzi co najmniej lekkie zdziwienia  czasem wręcz sensację. Zdarzyło mi się na przykład, że na moją prośbę o cup of tea kelnerka pobiegła po pomoc do dwóch kolegów i jeden z nich, kiedy zrozumiał o co mi chodzi, wrzasnął zaskoczony „Mamma mia, The nero! Where are you from???”.

Wszystko skończyło się dobrze, herbatę dostałam i piłam ją pilnie obserwowana, jak ktoś odprawiający egzotyczną ceremonię. Należy dodać, że była to obserwacja życzliwa, bo Kalabryjczcy są bardzo rozmowni, łatwi w kontakcie i serdeczni. Ku mojej uldze chętnie dawali się fotografować, odpowiadali uśmiechem na uśmiech i entuzjastycznie przyjmowali wszelkie próby porozumiewania się po włosku.

Tartufo z Pizzo, czyli zwycięzca wielkiego konkursu na najlepsze lody Kalabrii  

Jest też jeden specjał, który całkowicie zawojował moje kubki smakowe. Lody tartufo. Ich zdjęcia, portrety, opisy, zamieszone na każdej cukierni i kawiarni, kusiły bezwstydnie obietnicą rozkoszy jak prostytutki na Placu Pigalle. W końcu uległam i mimo, że wyglądem mocno odbiegały od tradycyjnych specjałów, pokosztowałam słynnych tartufo. Okazały się rzeczywiście wyśmienite. Z zewnątrz wyglądały jak lodowy sznycel obtoczony w bułce i cukrze. Najpierw wiec miałam smak kruszonki, potem przebiłam się do warstwy śmietankowej, następnie kawowej  a wreszcie słodko-gorzkiego serca, które pulsowało pysznym likierem. I pomyślałam sobie, że te lody są zupełnie jak Kalabria, pozornie taka sobie, a w rzeczywistości oferujaca wiele niespodzianek.

wystawę kalabryjskiej cukierni zdobią kiełbaski i krokiety z marcepanu