Miłość w swojej bolesnej trwodze, jak w szczęściu pragnienia, jest żądaniem wszystkości. Rodzi się, istnieje tylko o tyle, ile pozostaje coś do zdobywania. Kochamy jedynie to, czego nie posiadamy całkowicie.
Marcel Proust „W poszukiwaniu straconego czasu”, t. 5 .Uwięziona, Str 96
Pamiętam, jakie kiedyś wywołało we mnie zdumienie opowiadanie wnuczki Anny Iwaszkiewiczowej o tym, że Proust nie podobał się babce. Bo tam wiecznie są podchody, niesnastki, intrygi, stwierdziła ponoć z niesmakiem. Po przeczytaniu piątej części Proustowskiego cyklu, mam ochotę przyznać jej rację.
W tej części główny temat to miłość narratora i Albertyny. Ale nie ma tu boskich uniesień wśród kwilenia ptasząt. Ta miłość to jedna wielka mitręga. Próba sił pomiędzy Albertyną i w niej zakochanym. Dziewczyna zostaje zaproszona do zamieszkania z Marcelem, i zaczyna się rozgrywać cała komedia wybiegów, kłamstewek i obłudy.
Marcel wie, że ukochana do miłosnych przygód lubi wybierać kobiety. Stara się więc jej te romanse na wszelkie sposoby uniemożliwić. Pozwala je wychodzić tylko w towarzystwie przyjaciółki, która potem zdaje mu szczegółową relację ze wspólnie spędzonego dnia. Jednocześnie niby zakochany, czuje, że nie cieszy go jak dawniej towarzystwo Albertyny. Snuje plany dotyczące zerwania, rozważa w szczegółach jak wiele przygód może go przez ten romans ominąć. Ale wzdraga się na samą myśl, że Albertyna mogłaby go opuścić. Analizuje każdą rozmowę, strój i gest ukochanej. Dręczy siebie, ją i czytelnika. Rozszczepia zazdrość na kwanty i atomy. I nam uświadamia, jak wielki bałagan robi z człowiekiem miłość.
mowa o: