Czy kiedykolwiek się dowiem, co odbieram tym, którzy mi zaufali? Czy to, że dodałam im otuchy, to wszystko, co byłam im winna? Czyż otrzymać od kogoś szczęście w darze – trzeba użyć w końcu tego słowa, którego znaczenia nie rozumiem – nie znaczy tyle, co wybrać własny los?
Colette „Czyste, Nieczyste”
Chili Zet rekomenduje tę książkę jako wakacyjną lekturę. Dodałabym, że nadaje się ona szczególnie na czytanie środku wakacji, kiedy to zewsząd otacza nas okrąg wolnego czasu, tak równomierny, że daje zapomnienie o obowiązku wykonywania jakiejkolwiek pracy. Bo tylko wtedy można zrozumieć rozterki występujących w niej postaci, problemy ludzi zajmujących się wyłącznie szukaniem przyjemności i próbą zrozumienia erotyki we wszystkich jej odmianach. Wsparci o poduszki, aksamitne fotele, sączący oranżadę lub egzotyczny trunek, będą snuli bardzo mętne rozważania na temat swoich związków mniej lub bardziej miłosnych.
Mój pech polegał na tym, że sięgnęłam po tę książkę, gdy czas wakacji miałam już za sobą i ofisik był nie tylko widmem ale i brutalną rzeczywistością, z którą musiałam skonfrontować jej tematykę. No i skończyło się na tym, że głównie zazdrościłam tym wszystkim zblazowanym kochankom oraz miłośnicom ich wydumanych problemów, wynikających często z braku tych bardziej prozaicznych. Ci niby nieszczęśnicy żyli głównie miłością, a jeśli już musieli parać się jakąś pracą, traktowali ją jako coś niezwykle wstydliwego i wykonywali prawie w ukryciu. Poetka przyłapana na skrobaniu wiersza na świstku papieru z zażenowaniem pozbywa się dowodów swojej pracowitości, a sama Colette, niby zamknięta w gabinecie przez demonicznego Williego, większość czasu tam spędzonego poświęca przysłuchiwaniu się młodym homoseksualistom, a nie wypisywaniu dziennej porcji wierszówki.
Bo autorka zajmuje się nie podstawową, czytaj damsko-meską odmianą miłości, ale właśnie tą bardziej oryginalną, występującą pomiędzy osobami tej samej płci. Temat niby chwytliwy i ciągle bardzo kontrowersyjny w naszym zapyziale katolickim kraiku ( gdzież nam do Hiszpanii, w której tolerancja dla związków homoseksualnych była propagowana oficjalnie i powszechnie na wielkich bilboardach okraszających drogi publiczne) i książka powinna jeśli nie zgorszyć, to przynajmniej zaciekawić. Nie mam tu na myśli zdradzania pikantnych szczegółów (których w niej zresztą brak), a bardziej psychologiczne aspekty tego zjawiska. Tylko, że książka była pisana jeszcze w okresie międzywojennym, kiedy sam fakt ubrania przez kobietę smokingu był wydarzeniem niezwykle kontrowersyjnym. Tymczasem w naszej epoce nawet mężczyzna w takim ubraniu budzi sensację. Bo powiedzcie sami, kiedy ostatnio widzieliście na ulicach swojego miasta faceta w smokingu? I tak będzie ze wszystkimi niemal opowieściami w tej książce, które są eleganckie, jednak zupełnie nie przystające do naszego miejsca i czasu.
Pozostaje wiec pytanie, czy warto? Nie wiem, jeśli lubicie staroświeckie błyskotki pretendujące do miana „gorszących”, to jak najbardziej. Jest tu kilka urzekających historii, jak ta o zakochanych w sobie arystokratkach, które decydują się zrezygnować z życia pełnego wygód i uciekają razem, by spędzić swój czas w harmonii sielskiej stałości uczuć. Jest opowieść o udającej rozkosz kochance, jest historia namiętnie wyniszczającej się poetessy. Czy to wystarczy by nazwać tę książkę dobrą, musicie ocenić sami. Mnie w każdym razie nic nie zastąpi uroku Klaudynek.
mowa o: