in the forests of the night

 

Kiedy wieczorem mówię głośno do siebie w bibliotece, wokół gęstnieje mrok. Parkiet zaczyna poruszać się niespokojnie, a chłodne powietrze jak wspomnienia przepływa od zamkniętych wschodnich okien ku zachodnim. Potem zaczynam czuć w uszach szum. Gdy wszelkie niewidzialne gołym okiem moce znajdują wspólny nurt, nie musze już nic więcej robić. Choć siły mam tyle co nic, daje się ponieść temu wartkiemu nurtowi i czytam, jakbym płynęła z biegiem rzeki.

Yoko Tawada „Fruwająca dusza”, Str 170

  To się nazywa odlot! Nic tu nie jest rzeczywiste. Wchodzi się w zaczarowany las i na tym koniec, żegnaj się czytelniku z nadzieją, że coś pojmiesz, albo chociaż podążysz za logiką. Nie ma tak dobrze. Zmyślenie przekształca się w zmyślenie, przedziwne związki słów i wątki opowieści raz wydają się totalnym absurdem raz przypowiastkami ponowoczesnego zen, a czasem studium relacji mistrz-uczeń.   

Wielkim błędem jest czytać tę książkę szybko, w tłoku, w tramwaju czy nawet na kanapie. Trzeba się do niej przygotować jak do medytacji. Trzeba pozamiatać sobie w głowie i pozbyć siły się ciążenia. Dlatego najlepiej mi się ją czytało wieczorem, w wannie, gdy dzięki przelewającej się na podłogę kąpieli zyskiwałam zaawansowany stan nieważkości. Przy okazji mogłam obserwować wzory pieprzyków na moich nogach, sprawdzając, czy nie układają się jak te na udzie bohaterki, w kształt tygrysa. Dla Risui był to znak, że powinna podążyć do ukrytej w leśnym gąszczu szkoły, by zgłębiać pismo Księgi pod okiem charyzmatycznej Kikyo i w towarzystwie dziwacznych koleżanek. Kiedy dociera na miejsce, okazuje się, że dziewczęta nie robią tam nic, poza chodzeniem na wykłady, czytaniem i prowadzeniem rozmów. Ich myśli to przemieniają się w złocistego karpia, to toną wraz z blaskiem księżyca w jeziorze. Japońskie znaki na papierze przybierają postacie ludzkie, sny stają się istotniejsze od jawy. Czytający idzie z prądem opowieści, biegnie wzrokiem za zdaniami, za znikającym za brzegiem strony sensem. Po pewnym czasie orientuje się, że go nie pochwyci, że pozostaje mu tylko cieszyć się tym, co mija po drodze. Liczy się nie to, by złapać tygrysa ale by gonić go, bez utraty tchu, ale ze wzrastającym uczuciem oszołomienia.

Po przeczytaniu tej książki miałam więcej zmarszczek na czole i dobrze odmoczone pięty. A także chęć na odwiedziny w krakowskiej Mangghdze.

mowa o:

znajdź imbryczek

Lubicie książki rozgadane? Takie, gdzie na przykład wątek zaczyna się od jedzenia sera łyżeczką, potem płynnie przechodzi do Giedroycia i na końcu zawija się w żartobliwy wierszyk Gałczyńskiego? Jeśli tak, to proszę bardzo, kupcie sobie albo wypożyczcie tę książkę i podczytujcie do popołudniowej herbatki zagryzanej słonymi paluszkami marki Lajkonik. Herbata absolutnie nie może być zielona, tylko zwykła czarna, z cytryną i w szklance. Jak szklanki się wytłukły, to niech będzie kubek, najlepiej przywieziony jako pamiątka z Międzyzdrojów albo Paryża.

Po co to wszystko, takie przygotowania jak do kręcenia polskiej wersji „Goodbye Lenin”? Ano po to, żeby się lepiej w atmosferę tej książki wczuć. Bo jest to swojska i polska gadka o lekturach artystki tradycyjnej, takiej co używa księżyca i łez, ceni mężczyzn nienoszących kapci i zawsze ma długie włosy. Nie, wcale nie jest przez to nudna. Naprawdę miło się słucha, a właściwie czyta to, co ma do powiedzenia o książkach, bardziej lub mniej  przez nas, dwudziestopierwszowiecznych, czytanych. Te mniej, to oczywiście tomiki poezji, bo po nie pani Agnieszka sięga chętnie. Są to z reguły dzieła debiutantów o których słabo teraz słychać.

Ale są i książki przestawiane nam w księgarniach jako nowość. Tak jest z Isherwoodem, którego Samotność (znana obecnie pod zmienionym na bliższy oryginałowi tytułem „Samotny mężczyzna”) Osiecka z lekceważeniem nazywa pseudoliteraturą. Trochę pewnie dlatego, ze w ogóle nie wierzy w to, co tam autor wypisał. Nie przyjmuje do wiadomości tego, że w amerykańskich barach legitymują klientów (owszem robią to, bo mogą stracić licencję, jeśli zostaną przyłapani na podawaniu procentów nieletniemu), i że Kalifornia może być nudnawa. W istnienie homoseksualistów też jakoś średnio wierzy, a zwłaszcza takich, co mogą podobać się i kobietom. No cóż, gdyby Pani Agnieszka była z nami tutaj i teraz, to pewnie pisałaby o tym wszystkim na blogu i moglibyśmy się z nią w komentarzach trochę pospierać. A tak pozostaje jedynie polecić miłośnikom Isherwooda i Toma Forda omijanie rozdziału pod tytułem „Stado wafelków polo po kosmetyczce albo samotność piernika”. Zamiast tego niech dwa razy przeczytają tekst o Lalce Prusa. W ten sposób nie zepsują sobie przyjemności czytania tej, w gruncie rzeczy sympatycznej, książeczki, a może nawet ją spotęgują.

mowa o:

 

 

wyprawka

 

Ostatnio obchodzę swoje mieszkanie ostrożnie, bokiem, żeby niczego nie strącić. Mam tyle uników do wykonania! Muszę przemknąć się do kuchni tak, żeby nie zrzucić z regału książek i kalendarza. Druga droga też jest utrudniona, tam chyli się ku upadkowi choinka, ledwo trzymająca na sobie bańki i igły. Nie chce mi się jej rozbierać, odwlekam ten moment jak najdłużej, tak jakbym mogła w ten sposób przeciągnąć w czasie trwanie dziecinnej zabawy w prezenty i zaświecanie lampek.Pocieszam się, że sporo jest takich jak ja, jeszcze tu i ówdzie wiszą na bramkach i oknach światełka, nie mówiąc o ulicach i placach , które doprawdy tego roku wyglądają jak wiecznie otwarte wesołe miasteczka. No i bardzo dobrze, i oby jak najdłużej. Potem zostanie tylko nijakość kończącej się zimy i resztki igieł pod kanapą. I tu skrycie wyznam, że zawsze sprawia mi radość znajdowanie w kącie kilku wyschniętych igiełek gdzieś w środku lipca czy początkiem września. Nie złości mnie to absolutnie, wywołuje uśmiech i myśl, że oto choinka uprawia ze mną zabawę w chowanego, i jak zwykle wygrywa.

Nie tylko z chowaniem świątecznych ozdób sobie nie radzę, nie tylko one tworzą tor przeszkód na mojej domowej trasie. Wszędzie piętrzą się usypane górki książek, dostanych czy kupionych mniej lub bardziej okazyjnie. Może i tworzą bałagan, ale są taką miłą obietnicą kolejnych chwil spędzanych na czytaniu. Na dodatek całkiem sporą obietnicą. Jej rozmiar dotarł od mnie dopiero, kiedy usiłowałam utworzyć jeden książkowy stos, prezentujący to,  z czym wchodzę w Nowy Rok. Wyszło tak:

Znajdują się tam:

1.”Francuska Powieść” Fredericka Beigbedera, którego zaczęłam cenić po przeczytaniu „29,99”

2. „Zrób sobie raj” Mariusza Szczygła, bo poczytanie o tym, że niektórzy żyją bez nurzania wszystkiego w religijności, może być doświadczeniem doprawdy odświeżającym

3. „Dług” Margaret Atwood, czyli coś na czas kryzysu

4. „Wieśniak Paryski” Louisa Aragon, czyli kontynuuję romans z surrealizmem

5. „Uwikłane” Anity Brookner, które niedługo opiszę 

6. „A Whistling Woman” A.S. Byatt, to kolejna cześć trylogii, którą zamierzam rozczytać w najbliższym czasie

7. „Książka dla Manuela” Cortazara, bo jak mówiłam, kupuję wszystko tego autora jak leci

8. ”Klara i półmrok” Jose Carlosa Somozy oraz

9. „Lato” Coetzee, obydwie dostane na specjalne choinkowe zamówienie

10. „Władaj Brytanio” Dapne de Maurier, mistrzyni suspensu pisząca o tym jak Stany Zjednoczone zawładnęły Anglią, takiej wizji nie mogłam się oprzeć

11. „Kobiety, które igrały z bogami”, tym razem podchoinkowa, świetna zresztą, niespodzianka 

12. „Passions of the mind” A.S. Byatt, czyli zbiór esejów jednej z moich ulubionych autorek

13. „Wyspa” Eustachego Rylskiego, wzięta „na próbę’ z biblioteki

14. Biografia Mariny Cwietajewej, też ostatnio pożyczona

15. „Rozmowy w tańcu” Agnieszki Osieckiej, przypadkiem znalezione w bibliotece

16. „Różowe gołębie i złote nietoperze” Geralda Durrell, dla podniesienia zimowego nastroju

17. „Znaki na papierze” Zbigniewa Herberta, przepiękne wydanie, zawierające szkice nie tylko poetyckie

18. „The True Deceiver” Tove Jansson, tym razem powieść dla dorosłych mojej ulubienicy

19. „Fruwajaca dusza” Yoko Tawada, której nie potrafię po przeczytaniu opisać

20. „Fair Play” Tove Jansson, zbiór całkiem udanych opowiadań

21. „Balladyny i romanse” Ignacego Karpowicza, o których już wspominałam

22. „Czytadła, gawędy o lekturach” Agnieszki Osieckiej, o których notka niebawem

23. „Kot Alchemika” Waltera Moersa, czyli szykuję powrót do Camonii

24. „Babel Tower” A.S. Byatt, żeby trylogia była w komplecie

zły czarnoksiężnik ze wschodu

 

Poszło o to, że zwykły koszmar to dla nich za mało. Wampiry chciały więcej krwi. To dołożyłeś. Walnąłeś, że piesek Judasz, że szambo, że kozioł, że wieszają, że niemowa, że gwałt, ale to wszystko było dla nich za anonimowe. Za mało namacalne, prawda? Jakiś tam mały chłopiec żydowski to chuj ich obchodzi. No to wpakowałeś w to szambo siebie. Stałeś się śmierdzący, ale namacalny, a potem jeszcze dokładałeś, i jeszcze…. No i proszę, nadstawili uszu. Kupiłeś ich ciekawość! Ciekawość, ale nie miłość.

Janusz Głowacki „Good Night, Dżerzi”, str 292-293

 Nowy Jork, Nowy Jork, I law Manhattan, w mej kurnej chacie. Taki refren mi się zanucił, po przeczytaniu tej książki. Dla nas, z pogranicza kultury znudzonego przesytu, napisany. My się tu też czasem nudzimy, ale z przesytem gorzej. Jeszcze ciągle trzeba nas dokarmiać, jeszcze ciągle z apetytem łykniemy światła rampy, połysk wielkiego miasta i blichtr nagłej sławy. Jeszcze nam włoski na karku się jeżą, kiedy mówimy piata Aleja. Trzeba nam wytłumaczyć, że Madame Tussauds to muzeum figur woskowych, loft to stara fabryka przerobiona na mieszkanie, a Edyp to facet, który zabił własnego ojca i sypiał z mamcią. Żeby było nam lżej znieść wszystkie zboczone pomysły Pana Jurka, należy spreparować kilka postaci z okiem jasnym i szeroko otwartym. Jak rosyjskie dziewczę z duszą niezatarcie niewinną, które poznaje świat w brzydkim i mrocznym Mieście.

W to, że w NYC mają hysia na punkcie Rosjanek, łatwo uwierzę. W to, że potrafią one patrzeć jak zgubione zwierzątka też. Ale dlaczego autor uwierzył, że losy niejakiej Maszy zainteresują nas bardziej niż samego Głównego Bohatera? A Jeśli uwierzył, dlaczego wszędzie naopowiadał, że pisze o Jerzym K.? A tak naprawdę podczas czytania jest on słabo obecny. Ledwo wyczaiłam jego profil, kształt głowy, zarys uśmiechu, natychmiast na pierwszy plan wpychał mi się ktoś inny i mi go zasłaniał. A to się jakiś dobry Niemiec przypałętał, który był o tyle interesujący, że nosił Joyce’a w kieszeni, bo mu pasował do marynarki. A to jakaś zawiedziona kochanica Jurka. A to aktoreczka – dawna prostytutka. A jeszcze tu i ówdzie autor powsadzał, zupełnie niezwiązane z wątkiem głównym, obrazki brzydkie i krwawe. Chyba tylko po to, żeby pokazać, że jakby chciał, to by w sumie takim samym szitem jak Kosiński mógł zasunąć. I podtyka na przykład siatę z obcięta głową w środku, obnoszoną przez mateczkę tej głowy właściciela. Dynda mi przed nosem facetem wiszącym na hakach wbitych mocno pod skore. Aż się chce powiedzieć no dobra Jasiek, widać, że potrafisz, ale wróć do rzeczy, a straszydła wrzuć z powrotem do pudełka. Tego w którym Jerzy trzymał malowane ptaszki.

Na to Jasiek z uśmiechem psotnika wyciąga mapę NYC i wypisuje po kolei wszystkie ulice miasta. Przy okazji jednak prowadzi do kilku niezłych lokali i to jest dobre. Podobnie jak wspomnienia autora z niedoli pisarskiej. Jak opowiada, że mógł szoł zrobić tłukąc lustra wszystkie w najpiękniejszej knajpie świata ale się na to wypiął, to człowiekowi się od razu cieplej w sercu robi, że nie tylko on głupot w życiu narobił. Albo jak mówi, że biedę klepał, wtłaczając w amerykańskie łby, jak sztuki pisać. A tymczasem taki Dzierzi nektar w nowojorskich najtklubach spijał za lekką ręką zarobione pieniądze. Z czułością chce się wtedy szepnąć: autorku kochany, toż ty zawistny psubrat jesteś jak i my maluczcy z ziemi podolskiej lub stalowowolskiej. I w tym roztkliwieniu wpadamy w krew, deszcz i łzy, biegniemy za sześcioletnim chłopcem, potykamy się o wózek kaleki, wywijamy orła koło wanny i z twarzą umoczoną w kałuży czytamy list świadczący o tym, ze Jurek nie był taki zły.

Można odsapnąć, zamknąć książkę. I potem tylko każdą piękną matkę ostrzegać, co by się w za mocno dekoltowanej halce nad synkiem nie pochylała. Licho wie, co się potem z tego porobi.

mowa o:

P.S. 1. Prowincjonalnej Nauczycielce gratuluję wygranej i proszę ją o kontakt na maila widocznego na marginesie bloga

P.S. 2. Dziękuję Nutcie, że umożliwiła mi przeczytanie tej książki

zakładka zagadka

A teraz zamiast notki i co kwartalnego BAFAB’u konkurs:

Do jakiej książki powinna mi posłużyć poniższa zakładka?

Proszę o podanie w komentarzach  autora i tytułu książki oraz napisanie kilku słów wyjaśnienia, dlaczego Waszym zdaniem zakładka do niej pasuje. Wygra prawidłowa odpowiedz, zawierająca jednocześnie najbardziej celną i oryginalną interpretację.

Nagrodą jest oczywiście książka, której dotyczy pytanie.

Termin upływa dnia 13.01.2011 (czwartek) o godzinie 20.00.

Z uwagi na nieotrzymanie prawidłowej odpowiedzi do wyznaczonego terminu, zostaje on przedlużony do 14.01.2011 do godziny 20.00.  

Mowa o:

na początek

Uważność jest najważniejsza w sekretarzowaniu takiemu twórcy jak Miłosz. Uważność, czyli czuła obserwacja poety i jego otoczenia. Przydaje się ona nie tylko przy przepisywaniu jego utworów z rękopisów, ale również w życiu codziennym. Kiedy zapodziewa się ulubione pióro – zapamiętać, gdzie je wcześniej położył i gdzie je zwykł kłaść. Kiedy zaglądasz do biurka – wiedzieć, że jutro skończy się ulubiony marcepan . Kiedy drukujesz teksty wiedzieć, że wzrok poety się pogorszył i są czcionki, które czyta się wygodniej, a inne nie, i że podwójna interlinia też się przyda. Kiedy wychodzisz z poetą do kina –  być przygotowanym na czytanie listy dialogowej (korzysta z tego cała sala kinowa) i wyjaśnianie zawiłości fabuły.

Agnieszka Kosińska „Rozmowy o Miłoszu”, Str 67

 Przeczytałam tę niepozorną książeczkę w ramach inauguracji roku Czesława Miłosza. Nie jestem zagorzałą wielbicielką jego poezji, ale uważam go za jedną z bardziej interesujących i wszechstronnych postaci współczesnej Rzeczpospolitej. Mimo tego, że noblista, że z długim i zawiłym życiorysem, nie doczekał się jakoś biografii. Może teraz, w okrągłą rocznicę urodzin coś się zmieni, może jakieś wydawnictwo (znak chociażby) pichci taką miłą niespodziankę. Nie wiem. Póki co ciekawym Miłosza-człowieka pozostaje ten zbiorek zawierający wywiady z Agnieszką Kosińską, sekretarką Poety w jego ostatnich, krakowskich latach. Można tam dowiedzieć się że Mistrz lubił kluchy, miał na biurku spory nieład i nie znosił spóźnialstwa. I byłoby to całkiem interesujące, gdyby nie zostało kilkakrotnie powtórzone na zaledwie 80 stronach tekstu. Wygląda na to, że Pani Agnieszka wszystkim dziennikarzom mówiła mniej więcej to samo, ale żeby sklecić to wydanie, musiała zamieścić wszystko, co się w prasie z jej udziałem ukazało. Dużo tego przecież i tak nie było. Efekt jest taki, że czytanie pierwszego rozdziału to wielka przyjemność, czytanie kolejnych wywołuje poziewanie i lekkie zniecierpliwienie. A także zdziwienie: bo dlaczego zamiast sklejania skrawków Pani Agnieszka po prostu nie weźmie się za spisanie wspomnień o Poecie?   

mowa o:

P.S. W najbliższą Niedzielę, czyli 9 stycznia, o godz 17.20 na TVP Kultura rozpocznie się cały blok programów o Czesławie Miłoszu.

Tamten

Rok 2010 został oficjalnie zamknięty, usunięty w cień i zapakowany w niebyt. Można teraz zrobi z nim tylko to co robią wszyscy: podsumować. Ale zrobie to po swojemu, czyli bez liczb. Po pierwsze mam awersję do cyfr równa tej na jaką cierpiała bohaterka Amelii Nothomb z „Pokorą i uniżeniem”. Po drugie zupełnie nie wiem jak ilościowo miałabym ogarnąć ten rok czytania. Podając liczbę przeczytanych książek, stron czy może godzin? Czy miałoby to sens? Moim zdaniem nie. Wytłumaczę to na prostym przykładzie. Parę tygodni temu media podały że 60% Polaków nie bierze książki do ręki. Tymczasem w bardzo prosty sposób można poprawić te statystyki. Otóż należy zatrudnić zręcznych młodych ludzi, chcących dorobić parę groszy, do rzucania w naród książkami. Najlepiej dla niepoznaki oprawionymi w papier z nadrukiem Euro. Jak nic rodacy zaczną odruchowo łapać lecące w ich kierunku atrakcyjne paczuszki. Co prawda po pierwszym przyjrzeniu się pewnie odrzucą je z obrzydzeniem, ale cel zostanie osiągnięty – będziemy mogli spokojnie powiedzieć, że liczba Polaków którzy chwycili za książkę znacznie wzrosła. Tylko czy tak naprawdę coś by się zmieniło?

Dlatego nie mam zamiaru niczego podliczać, bo nie będzie z tego żadnego pożytku. Ale może przyda się komuś to, co powiem na temat moich tegorocznych doświadczeń lekturowych. Po pierwsze był to rok miłości od drugiego wejrzenia. Najpierw zupełnie nieoczekiwanie sięgnęłam po do tej pory pogardzanego  Cortazara, tak trochę bez przekonania, i popadłamw zachwyt. Do tego stopnia, że zdecydowałam się zakupić wszystko, co Cortzara zostało w moim języku wydane. Chcieć natychmiast i na własność, to poza czytelnicza wyrażająca chyba najwyższe uznanie dla autora. Kolejnym przypadkiem takiego zauroczenia był Amos Oz, do którego nabrałam niechęci po przeczytaniu Rymów Życia i Śmierci. Tymczasem okazało się, że popełnił on taką rzecz jak Opowieść o miłości i mroku. Ach, to najkrótsze i najwłaściwsze słowo oddające mój stosunek do tej książki.

Były też powroty do starych znajomych. I tu na szczególną uwagę zasługują Lata Wirginii Woolf, statycznie nostalgiczne, żadne błonki i koronki, jak w Przekroju określono właśnie wznowione Noc i dzień tej autorki. Udało mi się też wreszcie zawrzeć bliższą – fascynującą- znajomość z Walterem Benjaminem. Zaopatrzyłam się i w monumentalne Pasaże i broszurowe niemalże wydanie O haszyszu. A i tak jeszcze coś Benjaminowego dokupię, jak tylko uda mi się wypatrzec. Natomiast do najbardziej udanych pierwszych spotkań niewątpliwie zaliczę to z Penelope Fitzegerald.  Dobrze (bo „miło” w tym przypadku byłoby słowem nie na miejscu) wspominam też Kaję Malanowską oraz niejakiego Utza

Oczywiście były i lektury, które wolałabym zastąpić innymi. Do nienajlepszych doświadczeń czytelniczych zeszłego roku muszę zaliczyć próbę przebrnięcia przez nudnawą biografię Topora, przeczytanie kiczowatych wariacji na temat Zeldy Fitzgrald i kryminału Pennaca oraz traumę napoczęcia Travesti Caratarescu.

 mowa o: