Jesteś ostatnią dziewczyną, która miałaby brać na siebie ciężką harówkę niemoralnego życia. Jeżeli naprawdę przemawia do ciebie ten pomysł, żeby się sprzedać, to lepiej znajdź bogatego mężczyznę i cnotliwie wyjdź za niego za mąż.
Dodie Smith „Zdobywam zamek”, Str 12
Aż mi palce u stóp zdrętwiały na początku tej powieści. Stary zamek, wicher wyje, a przy kuchni pies, gdzieś kot, i pisząca pannica. Czekałam, kiedy do okna zacznie pukać gałązka i zaszeleści głosik: wpuść mnie. Jednak siostry Bronte patronują tylko pierwszym stronom książki. Którą już miałam opatrzyć mianem idealna na zimę. Tymczasem rozwój akcji nie pozwala na takie tej historii zaszeregowanie. Owszem, zaczyna się jak typowa powieść przykominkowa, gdzieś na głuchej wsi w Anglii, gdzie zubożała rodzina pewnego pisarza usiłuje wiązać koniec z końcem i ogrzać się w na pół zrujnowanym zamczysku. Jest bardzo romantycznie i zupełnie, dla mnie, nielogicznie. Akcja dzieje się latach trzydziestych, kiedy kobiety dość często już pracowały. Tymczasem tutaj nikt, mimo straszliwej biedy, do zarabiania się nie garnie. Dwie siostry, w tym jedna dorosła, a druga prawie, i ich macocha, snują się z kąta w kąt wyglądając cudu. Który wkrótce nadciąga pod postacią dwóch zamożnych Amerykanów.
Voila, przemieszczamy się w kierunku novel of manners. Nawet Ci, co książki nie czytali, mogą sobie resztę łatwo dośpiewać. Zaczynają się podchody i małżeńskie plany. Oraz wszystkie możliwe uczuciowe powikłania. Których ofiarą pada przede wszystkim narratorka i główna bohaterka, siedemnastoletnia Cassandra. I tego mi było za wiele. Jakoś wytrzymywałam każdy zachwyt tego nowego wcielenia Pollyanny, ale jej miłosne cierpienia mnie pokonały. Pewnie już jestem na takie rzeczy za dojrzała, myślałam sobie, śledząc spazmy i szlochy bohaterki. I dziwiąc się, jak to w tych czasach ludzie młodzież rozpijali. Gdzie się to dziewczę nie zaplątało, tam dostawało albo szampana, albo kieliszeczek cherry, albo kosztowało zupełnie jawnie i legalnie innych trunków. Pod koniec, na szczęście, i bohaterka i autorka wychodzą jakoś z impasu i udaje im się utworzyć całkiem niezłe zakończenie. Które, razem z nawiązaniami do lektur (och, piękny moment, gdy ktoś pannie zakochanej bez wzajemności proponuje czytanie w Stronę Swanna) neutralizuje zbyt mocną słodycz całości.
mowa o: