Wpadnie do kogoś bez zapowiedzi przekazanej przez służbę biletem wizytowym, a w domu nie zastanie gospodyni, rozejrzy się po salonie. Widząc kurz na meblach, zostawi na klapie fortepianu autograf napisany palcem i zabroni służbie go wytrzeć. Pyta potem znajomą, czy widziała jej wizytówkę , i jest zdziwiona, gdy ta się obraża.
Marta Sztokfisz „Pani od Obiadów, Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia”, Str 105
Sprytnie upichcona książka, bez nadmiaru przypraw i smaków. Lekkostrawna i niewymagająca, świetnie nadawała się na czas przedświątecznego otumanienia. Dodatkowo zaspokoiła mój apetyt na coś retro, i to w momencie gdy o mało co nie poszłam do księgarni po kolejny tom autorstwa Szymiczkowej. Na szczęście mnie tknęło i poszukałam opinii. Oględnie mówiąc, nie były najlepsze. Zaczęłam wiec myśleć o najwłaściwszym dla Pani Szczupaczyńskiej zastępstwie no i zaangażowałam Panią Lucynę. Wyszło dobrze i nawet podobnie. Bo i tu bohaterka, zasobna mieszczka, jest mocno schowana pod pokaźną warstwą opisów swojego miasta. Co prawda nie Kraków to, a Warszawa, czyli inny zabór, inne trochę obyczaje. Ale dzięki temu nie miałam powtórki, mogłam sobie pospacerować po dawnych ulicach innego miasta. Sama Ćwierczakiewiczowa energią i sprytem przypomina nieco Panią Profesorową i nawet się zastanawiam, czy po części nie była jej pierwowzorem.
W każdym razie jest równie jak ona słabo uchwytna. Przyczynia się do tego nie tylko przysypanie faktów z jej życia historiami o stolicy i kulinarnymi przepisami ale i brak jakichkolwiek zdjęć bohaterki, Książka, owszem, jest wydana uroczo, ma stylowe ryciny przy początku każdego rozdziału, fotografie z epoki. Ale żadna z nich nie zawiera postaci Pani Lucyny! Nie mam pojęcia dlaczego, zwłaszcza ze na pewno została uwieczniona, może nie za młodu, bardziej w kwiecie wieku. Chyba brak wybitnej urody nie było tego przyczyną?
I tak nie dane mi było Pani Lucyny zobaczyć. Poznałam ją też dość słabo, choć trzeba przyznać, że stanowiła sympatyczne towarzystwo.
mowa o: