Wydawałoby się, że nie ma lepszego tematu przewodniego na okołowalentynkowy klub książki niż Jane Austen. Napiekłam ciastek[i], niczym Królowa Kier, odkurzyłam kieliszki i wyciągnęłam mój ukochany sześciopak[ii], czyli wydanie dzieł wszystkich Austen. Zadaną książkę oczywiście też przeczytałam. I tu był właśnie jedyny zgrzyt. Bo książka mimo sugestii autorki-i w tytule, i w nazwie rozdziałów, i w cytatach- z naszą drogą Jane niewiele miała wspólnego. Historie sześciu osób spotykających się co miesiąc by omówic kolejną książkę Austen są dość urozmaicone, ale niezbyt podobne do historii Emmy , Elizabeth czy Fanny. No cóż, sama Anglia ma się tak do Kalifornii, jak „Star Trek” do „Rozważnej i Romantycznej”. Przy okazji spotkania dowiedziałam się, że autorka zajmuje się zwykle pisaniem literatury Since-fiction. I być może tego powinna się trzymac. Być może również była w finansowej potrzebie i książka pomogła je tę potrzebę zaspokoić. Sprzedanie praw do zrealizowania filmu na jej podstawie musiało niezłe podreperować budżet. Gorzej było z zaspokojeniem moich oczekiwań literackich. Całe szczęście, że książka została wybrana na temat naszej klubowej rozmowy. Bo dzięki omówieniu jej w gronie osób tak błyskotliwych jak nasze książkowiczki odnalazłyśmy w niej znacznie więcej, niż podczas samotnego czytania.
mowa o: