aktoreczka

-Proszę pana,  ja tego nie wykonam. Nie wypowiem tych słów, bo dama tak nie śpiewa, do damy one nie pasują- i pokazała na wers „kto będzie zdrowie miał i nerwy na takie ścierwo jak ty” (chodziło, oczywiście, o to ścierwo”).  Ja na to, że jak dama się zezłości, to jeszcze gorszych słów używa – a Kalina do Agnieszki:

-Widzisz, kurwa, on nic nie rozumie.

Wojciech Młynarski w Dariusz Michalski „Kalina Jędrusik”, str. 448

Miało być spokojnie. Z imbirową herbatą, pudłem kleenexów i porzeczkowymi pastylkami do ssania. Z kołdrą pod brodą, poduszką pod plecami, vicvaporum przy boku. Moje tradycyjne przeziębienie na otwarcie sezonu wiosennego miało przebiegać bez zakłóceń większych niż sążniste kichnięcia.

A skończyło się na gonitwie przez tysiąc i jeden scen teatru polskiego. Wysłuchaniu setek historyjek, przeczytaniu kilograma recenzji o grze i śpiewie Jędrusik, prześledzeniu z detektywistyczną dokładnością całej jej kariery kabaretowo-filmowo-sceniczej. Wszystko to było bardziej nużące niż interesujące. Zwłaszcza, że wiele opinii i wypowiedzi cytowanych w książce brzmi podobnie, a niektóre z nich wręcz identycznie, bowiem zdarzają się powtórzenia cytatów. Hasłu :Kalina Jęrudsik wielką aktorką była poświecono kobyłę o 630 stronach, z której i owszem, da się wyłuskać ciekawe opowieści i anegdoty, ale która i drażni powracaniem ciągle do tych samych wątków i wniosków. Rozdział: rodzina powtarza się co najmniej trzy razy w różnych konfiguracjach (Ociec, Mama, Zosia, Rodzice, Rodzina), Kabaret Starszych Panów występuje pod nazwą własną, i po raz kolejny w rozdziale piosenka. Nie zliczę ilekroć czytałam o dużym dekolcie, spóźnialstwie, serdeczności, sexappealu, dźwięcznym głosie i skłonności do rzucania mięsem. Od połowy książki miałam wrażenie,że autorowi płacono od strony i stąd konieczność zajęcia tekstem jak największej liczby kartek.

Czy w takim razie książkę należy ominąć w poszukiwaniach informacji o Kalinie? Absolutnie nie. Za to warto czytać ją inaczej niż zwykle. Radziłabym zacząć od końca, a niektóre rozdziały, traktujące o sztukach i filmach obecnie zupełnie nieznanych, tylko przekartować. Za części obowiązujące uznałabym rozdziały takie jak plotka, Staś, Kraków, czy salon. Wart głębokich studiów, a nawet wkucia na pamięć jest katalog przygotowany dla Kaliny przez Dygata, zawierający dziesięć przykazań jak zachowac się towarzystwie, by odnieśc sukces. Zdumiewająca jest tych porad aktualność, jak widać prawa rządzące naszym światkiem nie zmieniły się od niemal pół wieku. Tym, których przynajmniej trochę interesuje postać Jędrusik poleciłabym książkę przynajmniej do przejrzenia, ale niekoniecznie do dokładnego studiowania i zaczytania. W końcu sam autor podsumował swoje dzieło zdaniem : „już po napisaniu tej książki sam siebie zapytałem: czy ja naprawdę poznałem moja bohaterkę”. Cóż, grzeczniej będzie nie dawać odpowiedzi.

mowa o:

przygaś światło przed czytaniem

Fortepian był dobrą osobą. Siadałem blisko niego; moimi kilkoma palcami przyciskałem wiele jego palców, białych lub czarnych; od razu wychodziły mu kropelki dźwięków; i przeplatając dźwięki i palce, obaj żeśmy smutnieli.

Felsiberto Hernandez „Ciemna jadalnia, balkon i inne niezwykłe opowieści”, Str 217

 Ze wszystkich swoich snów najbardziej lubię te, w których błądzę po obcych mieszkaniach. Stare, przestronne, za każdym rogiem kryją niespodziankę. W każdym pokoju maja dużo kurzu i mało światła. Zużyte sprzęty, dawno malowane ściany, niemyte okna, z bluszczem zamiast firanek. Wcale nie mam zamiaru w nich czegoś poprawiać, szukać lub sprzątać. Chodzę po nich powoli, stawiam stopy cicho, lekko szuram po wycieniałym dywanie albo drewnianej podłodze. Patrzę na wzór tapety, sprawdzam jakość leżących na fotelach poduszek. I zawsze jestem zachwycona. Tu mogę pobyć dłużej wzdycham. Po czym sąsiadowi zaczyna płakać dziecko i przeprowadzam się do rzeczywistości w szybszym niż bym chciała tempie.

Ale teraz, w tej właśnie rzeczywistości, spotkałam kogoś, kto wziął mnie za rękę i z powrotem powiódł do tamtych, śnionych miejsc. Najpierw to ja chwyciłam za jego książkę, a on, autor wyraźnie poprosił mnie, żebym pozwoliła poprowadzić się dalej. Oczywiście jak każda kobieta, jak zerkająca w tył żona Lota, jak biegnąca za królikiem Alicja, dałam się namówić na zaglądanie do innych światów. A Felisberto ciągnął mnie, nie stawiającą żadnego oporu, po starych domach, niewietrzonych sypialniach, zaparowanych łazienkach, skrzypiących scenach sal koncertowych. Co chwilę pokazywał z bliska jakiś przedmiot, z którego lekkim ruchem wyciągał opowieść, jak magik chusteczki z kapelusza. Czarował, o tak, robił to chytrze, bez fanfar i sypiących isker. Sprawił, że uwierzyłam, że można pokochać balkon, że czarne koty maja duszę melomana, że opowiadanie nie musi mieć puenty, aby stać się pięknym.

Bo Felisberto tak właśnie pisze, potrafi z każdego grata, nieoświetlonego korytarza, nawet skórki banana, zrobić bohatera opowieści, która  burzy zasady gatunku brakiem zwijającego się w morał wątku. Na początku może to sprawiać zawód. Jednak po pewnym czasie czytelnik orientuje się, że chodzi tu o pokazanie tego, co powszednie, w sposób przewrotny, że celem Felisberta nie jest doprowadzanie nas do jakiś wniosków, ale podkręcanie naszego patrzenia na rzeczywistość o kilka stopni bliżej jego niezwykłej wyobraźni, proustowskiej zdolności przeglądania pamięci.

mowa o:

na przesilenie

Herbata w towarzystwie posmarowanych masłem pszennych placuszków, dżemu z jagód morwy, herbatników i sporej liczby sreber stołowych oraz porcelany, pojawiła się, kiedy trójka policjantów wciąż rozważała szczegóły raportu.  

 Kingsley Amis „Morderstwo w Riverside Villas”, Str 91

 Nie ma lepszego antidotum na wiosenne osłabienie niż porządny kryminał. Wzmacnia umysł, działa rozgrzewająco i regenerująco, poprawia chęć do uśmiechu i rozjaśnia spojrzenie. Jednym słowem zamiast płacić za wizytę u kosmetyczki lepiej rozejrzeć się za czymś do czytania, a otrzymamy pożądany efekt za mniejsze pieniądze i większą przyjemność. Mam tu na myśli klasykę gatunku, czyli nieśmiertelną Christie. Albo jej zamiennik.

Nie tak dawno skończyłam czytać rzecz całkiem udaną, sporządzoną przez mojego coraz bardziej ulubionego Kingsley’a Amisa. Kryminał to był naprawdę jak się patrzy, angielski w każdym calu, z herbatkami, poczuciem humoru i sąsiedzkimi pogaduchami. Bohaterem historii jest czternastolatek, który marzy o wejściu w prawdziwe relacje damsko męskie. W oczekiwaniu na okazję spotyka się, na nie całkiem niewinne zabawy, z kolegami i pilnie studiuje Kodeks Zachowań Niecnych. Ten sporządzony przez starszego kolegę zbiór skutecznych porad jak odnieść sukces w sprawach erotyki jest najgorliwiej czytanym podręcznikiem Petera. Efekt zaczerpniętych z niego nauk nie do końca jest z godny z oczekiwaniami, i Peter z niewielkim powodzeniem usiłuje zwrócić na siebie uwagę blond nastolatki, niejakiej Sandy. Nieoczekiwanie z szeroko pojętą pomocą przychodzi mu sąsiadka, młoda i atrakcyjna Pani Trevelyan. Ich przyjaźń ulega szczególnemu zacieśnieniu po tym, jak obydwoje natykają się w salonie Petera na ofiarę morderstwa. Jest wiec trup, jest miłość, a do tego lekko dandysowaty detektyw, i grupka mniej lub bardziej udanych pracowników policji. Akcja gmatwa się należycie, przewodzący dochodzeniu pułkownik Manton raczy swoich podwładnych coraz bardziej wyszukanymi trunkami i pomysłami na rozwiązanie zagadki. Młody Peter czynnie bierze udział w dochodzeniu, nie zaniedbując jednocześnie realizacji swoich innych planów.

Całość zmierza ku trochę zbyt drastycznemu finałowi, z zaskakującym rozwiązaniem kryminalnej zagadki. I choć końcówka jest może trochę za bardzo w stylu filmów akcji, to książka stanowić będzie niewątpliwą gratkę czytelniczą dla każdego wielbiciela gatunku. O czym z satysfakcją informuję, zachęcając do poszukiwania tytułu w bibliotekach lub antykwariatach. Bo Kinglsey Amis to kolejny, niesłusznie zapomniany i niewznawiany twórca na polskim rynku wydawniczym.

mowa o:


koko: kuchenno okolicznościowa konfesja osobista

W ramach sezonowych spowiedzi zdecydowałam, ze teraz będzie właściwy czas by coś wyznać, odkryć pewną prawie wstydliwą tajemnicę. Otóż gotuję niewiele, piekę raz na pół roku. Ostatnio w wyprodukowałam jesienną wersje mufinów ze śliwkami. W pierwszy dzień po wyjęciu z piecyka były nijakie, na dzień drugi ich wnętrze skleiło się w ciągnącą masę o posmaku oleju rzepakowego. Kiedyś zrobiłam sos do spaghetti bardziej gorzki od najpodlejszego lekarstwa, doprawiając go garściami oregano. Nie moje wiec będą zalane słońcem stoły skrzące się barwą i rozmaitością potraw. Nie zdarzy mi się wstać o północy i przy blasku księżyca odprawić misterium pieczenia babki drożdżowej. Nie opowiem nigdy jak wraz ze śpiewem skowronka ucierałam płatki róż z poranna rosą i kryształami cukru, tworząc aromatyzowaną latem konfiturę. Moje dłonie nie pachną wanilią, mijając mnie nie poczujecie woni skórki pomarańczowej i kardamonu. Nic z tego, to pewne, boginią kuchni nie zostanę.

A jednak  uwielbiam oglądać i czytać ( nie użytkować) książki kucharskie. Przy okazji poprzednich świąt z wielką przyjemnością obadałam kuchnie rodziny Mannów, która następnie zyskała bardziej zasłużonego właściciela. Pasłam oczy kolorami kuchni indyjskiej, z przerażeniem zerkając na opisy składników i procesów tworzenia potraw. Ta książka powędrowała do młodego i ambitnego członka rodziny, ale o jej użytkowaniu na razie jest cisza. Byłam chyba pierwszą osobą w księgarni która złapała za kolorowe wydanie Apetycznej Panny Dahl. Długo zastanawiałam się, kogo mogłabym uszczęśliwić taką niespodzianką. Jednak jak poczytałam, co ta, niewątpliwie urocza panna, proponuje do pichcenia, stwierdziłam, że na polskie warunki słabo się te przepisy przekładają i ktoś może mi prychnąć z niesmakiem na ładny, ale bezużyteczny prezent. Potem przypomniałam sobie, że od kilku lat półkę zdobią mi nigdy nie używane porady gotującego Jamiego Oliwiera. Za to są tak wydane, że każde ich otwarcie daje mi prawdziwa zmysłową przyjemność.

Choć znacznie większą radość sprawiło mi niedawne ksiegarniane odkrycie. Udało mi się wyszperać niezbyt grubą książeczkę, o mało wyszukanym tytule „kuchnia wegetariańska”. Mnie jednak intuicja podpowiedziała, że prosty tytuł może sugerować proste przepisy. I rzeczywiście. Okazało się, że receptury są nieskomplikowane, zawierają opisy dań niewyszukanych, ale apetycznych i złożonych z łatwych do zakupienia składników. Całość jest posegregowana nie rodzajami potraw, a porami roku. I ozdobiona pięknymi zdjęciami bieszczadzkiego gospodarstwa autorki. Tym sposobem mam znowu co oglądać przed obiadem i nawet nieśmiało zaczynam planować wyprodukowanie niektórych dań. No bo takiego makaronu z sosem serowym i gruszką chyba nie da się popsuć, prawda?

mowa o:

z czego sie śmiać

Udało się wam kogoś nabrać? Pochichrać z jakiegoś zgrabnie wyciętego dowcipu? Krzyknąć Prima Aprilis zduszonym głosem? Mam odczucie, że niedziela słabiej sprzyja kawałom, chociaż gdy dotarłam do najbliższego centrum handlowego, lekko zmieniłam zdanie. Tam, między Mango a Coffee Heaven kicała sobie grupka kapeli ludowej. Kilku wąsatych chłopów w butach z cholewami, niebieskich portkach, i kapeluszach biegała od Bershki do Zary i zrobił się z tego jakiś surrealistyczny miszmasz folklorów wiejskich i miejskich. Mnie się od patrzenia zaraz zrobiło weselej i nawet niemowlak podróżujący za mną na następne piętro nie zepsuł mi wrzaskiem nastroju. Wtedy pomyślałam sobie, że ktoś to sprytnie wymyślił, żeby czas śmiesznych chwytów przypadł na tę właśnie porę zanudzającej nas swoją szarością przyrody i rozmemłanej aury. Żeby ludzkość wytrącić z letargu urządzono pierwszego kwietnia i jest to naprawdę niezła rozgrzewka przed wiosennym maratonem sprzątań i sadzenia kwiatów. Pod warunkiem, że świętuje się ten dzień zgodnie z zasadami. Jeśli jednak zdarzyło by się, że nic nie zdołało Was tego dnia rozbawić, można i należy poratować się odpowiednią lekturą. Żeby Wam sprawę ułatwić opowiem o moich niezawodnie śmieszących czytaniach.

Na początku musi być Gerald Durrel i jego grecka seria o pobycie rodziny na Korfu. Jest tam dużo słońca, zwierzaków i zabawnych historii. Jak ta o familli skropionów wyswobodzonych przypadkowo z pudełka po zapałkach, prosto na obrus zakrywający stół do uroczystego obiadu. Wiele smaczku dodają charakterystyczne postaci: siostra romantyczka, wiecznie walcząca z tuszą i trądzikiem Maggi, zapalony myśliwy Larry, przewrażliwiony pisarz Leslie i roztargniona matka. Książką familijną jest mój kolejny wyczytany do cna rozśmieszacz czyli Rodzinka Guareschi’iego, zbiór opowiadań o dwójce dzieci i żonie pisarza. Sam zestaw może nie pobudza do śmiechu, ale jeśli dorwiecie tę dawno temu wydaną książkę, poczytajcie sobie choćby o tym jak Pasjonaria, córka Giovannino, przeglądała swoje pierwszokomunijne prezenty. Jej stoickiego spokoju nie był wstanie zburzyć nawet błękitny rower i dopiero paczka zawierająca maszynę do korkowania butelek wzbudziła entuzjazm. Historię tym razem polskich dzieciaków opowiada Zientarowa w pragmatycznej, a przez to i komicznej książeczce o tytule „Drobne Ustroje”. Takich dialogów jak tam nie pisze już chyba żaden polski literat. A zresztą może się mylę. Może są jakieś wypełnione humorem teksty o których nie słyszałam, a które warto byłoby przeczytać?

mowa o: