zmywalne

 

 

Tracy

Możemy malować obrazy lub komponować utwory muzyczne, ale ani obraz, ani muzyka nie będą do nas należeć, bo to nie są rzeczy ludzkie. Sztuka nas wykorzystuje, dziecinko, wykorzystuje nas, by móc istnieć, ale jest jak istota poza ziemska. Musisz to pamiętać: będąc obrazem, nie jesteś człowiekiem.

Jose Carlos Somoza „Klara i półmrok”, Str 156

 

Posążek czternastolatki, Susan lampa, fotel z mocnego chłopaka, chodząca taca-dziewczyna, oto niektóre modele odczłowieczenia w imię sztuki, również tej użytkowej. Sztuka ma być tymczasowa, ulotna, nic tego nie gwarantuje tak mocno jak przemijalność losu ludzkiego. Dlatego płótno staje się człowiekiem, a raczej żywy człowiek płótnem. Napina się go, gruntuje, na koniec pokrywa warstwą odpowiednich farb. Potem pokazuje w galeriach i muzeach, w końcu sprzedaje.

Czytam jakbym oglądała, wystawa zmyśleń nowych i wtórnych, zapach rozpuszczalników, paleta wszelkich barw, lekki szkic, podkreślenie detalu, każdy akapit jak obraz. Cudownie, wzdycham jak dziecko w sklepie z farbami, proszę o jeszcze, chce podejść bliżej, zobaczyć pod innym katem, w jaśniejszym świetle. Tymczasem bryzg i trzask, dzieło zostaje zniszczone, rozdarte, pochlapane czerwienią, zabite. Wzdycham jeszcze raz i łapię za ten nowy watek, kryminalny.

Szukanie odpowiedzi na pytanie, kto zamordował obraz mistrza i dlaczego, staje się głównym motywem rozwoju akcji. Suspens kreci się i rozwija, napręża, gdzieś tak w połowie książki poluzowuje, najpierw ciut, potem więcej, aż w końcu flaczeje. Z niedowierzaniem patrzę na ten smętny strzępek, który jeszcze przed chwilą był barwnym wirem wydarzeń. Rozwiązaniem zagadki staje się domysł towarzyszący mi od około setnej strony. Dywagacje na temat człowieczeństwa i sztuki niepokojąco zaczynają przypominać głębią przemyślenia filozoficzne Coehlo. A scen końcowych nie napisałby lepiej nawet sam Dan Brown.

mowa o:

sztuka przemienienia

Ostatnio śniło mi się, że przeprowadzałam reanimację. Z wielkim skupieniem i wprawą przykładałam elektrody defibrylatora do martwego już ciała. Tyle, że nie był to korpus ludzki. Wstrząsom poddawałam niezapisaną stronę otwartej książki. Jednocześnie namawiałam głównego bohatera, młodego chłopaka który stał z boku, aby powrócił na swoje miejsce. Niestety akcja nie powiodła się. Parę kartek dalej znalazłam tekst opisujący zgon protagonisty. Obudziłam się zdumiona i zaczęłam się zastanawiać skąd u licha mój sen ułożył się w taka fabułę. Dopiero rzut oka na nocny stolik dostarczył wytłumaczenia.

Niedawno skończyłam czytać Baltazara, wspomnienia, w których Mrożek utrzymuje, że już go nie ma i opisuje siebie z epoki, gdy go jeszcze nie było. Teorie swojego nieistnienia popiera tekstem, którego jałowość i beznamiętność może służyć za dowód, że nie stworzył go sławny pisarz. To raczej opowieść inteligentnego mieszczucha, któremu udało się sporo przeżyć bez odnoszenia uszczerbku na zdrowiu i urodzie. Trochę sentymentu jednak Mrozkowi do tamtego siebie pozostało, próbuje opisać swoją drogę do stania się znanym autorem i odstania się członkiem PZPR. Z pewnym zażenowaniem przyznaje, że był może nie całkiem czerwonym ale co najmniej różowym kaczątkiem, zanim rozwinął skrzydła i odleciał w lepsze kraje i wielka sławę. A Baltazar to jego łabędzi śpiew.

Tak, owszem byłam właśnie na blaksłonie, stąd te skojarzenia. Tak się złożyło, ze i filmowa i książkowa opowieść dotyczy inicjacji i potrzeby stania się kimś nowym, innym. W przypadku Sławomira cała rzecz przebiega łagodnie i z dobrym rezultatem. W przypadku Niny rzecz jest bardziej skomplikowana. Przy czytaniu Mrożka wydawało mi się, że mam do czynienia z kolejnym tomem nijakich wspomnień, gdzie roi się od opisów licznych członków rodziny i błahych wydarzeń, tylko dla autora istotnych. W przypadku blaksłona nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oglądam adaptacje Persony Bergman’a zmiksowanej z Muchą. Jak (te czarne piórka wyrastające z pleców bohaterce i błona miedzy palcami nóg, litości!). w sumie ani książka ani film nie zachwyca.

Choć książka jednak zainteresowała mnie tu i tam, zwłaszcza w części bardziej teraźniejszej, w urywkach dotyczących życia na Krupniczej i pracy w Dzienniku Polskim. I nawet się przy niej czasem uśmiechałam, przy okazji znajdowania takich na przykład fragmentów:

Sześć razy w tygodniu należało przyjść do redakcji o godzinie ósmej zero, zero i podpisać się w sekretariacie. Za podpis złożony po tej godzinie groziła surowa kara, ustalana kolektywnie na ogólnym zebraniu. Tuz przed ósma w sekretariacie czuwała niejaka M.G., młoda i rozlazła osoba, która jawi mi się w kolorze jadowicie zielonym. Być może sukienka, która najczęściej nosiła, była w takim kolorze. Nie było przed nia ucieczki. Miała posłużyć za świadka, jeśli by doszło do niepunktualności. Ta sama M.G. później wyłamała drzwi do toalety i zaniosła je do na plecach prosto do redaktora naczelnego, ponieważ na drzwiach od środka ktoś napisał słowa dla niej obelżywe. Chciał udowodnić, że knuje się wokół niej spisek.

Sławomir Mrożek, „Baltazar”, Str 158

 

Niestety zabrakło tak szczegółowych opisów dotyczących sąsiedztwa Szymborskiej, wówczas żony Adama Włodka, który załatwił w tych czasach Mrożkowi niejedno. Najwidoczniej jakaś  tam kobietka nie zwróciła szczególnej uwagi Sławomira, bo pewnie ani dużo zrobić dla niego nie mogła ani go specjalnie nie pociągała. Trudno. Takich westchnień żalu zresztą wydobyłam z siebie podczas czytania znacznie więcej. Mimo tego, tym którzy nie czytali Baltazara, poradzę żeby jednak spróbowali, bo można z niej dowiedzieć się jak słynni literaci traktują siebie i otoczenie, gdy są  u progu kariery. Takie portrety narodzin geniuszu i wspierającego te narodziny egocentryzmu są zawsze pouczające.

A co z filmem? Dla mnie jedynym kluczem do uczynienia go znośnym, jest potraktowanie pomysłów Aronofskiego jako pastiszu sztandarowych dzieł gatunku. Korytarz w mieszkaniu Niny do złudzenia przypomina ten, po jakim błąkała się Deneuve we Wstręcie Polańskiego. Rana na plecach Niny jest efektem takiego samego nerwowego drapania jakiemu poddawała swoja dłoń służąca wielebnego Gustawa w Fanny i Aleksandrze Bergmana. Winona Ryder wbija sobie pilnik od paznokci w twarz gestem żywcem przeniesionym z Psychozy Hitchcocka. Pozostaje żałować, że reżyser nie sięgnął do klasyki przy kręceniu scen baletowych z udziałem Portman. W rezultacie tego niedopatrzenia podczas zbliżeń ruchy Natalie kojarzą się bardziej z bezradnością topiącego się w stawie pisklęcia, niż gracją Królowej łabędziego  Jeziora.

Dlatego tych, którzy nie widzieli filmu, zachęcę by nie szli do kina, tylko poszukali kawałków na youtube. Tych końcowych oczywiście, gdzie można nacieszyć oko dziełem sióstr z Rodarte.