getting ready

 

zestaw jesienny

Jak każde przezorne stworzenie zaopatruję przedjesiennie swoją norkę. Nagromadziłam mozolnie wszystko co potrzebne do przetrwania czasu szarug i mgieł. Co prawda jakoś on nie nadchodzi, kanikuła uparcie pręży słoneczny grzbiet i w rezultacie moje wysiłki wyglądają na bezsensowny akt paniki. Ale co tam, ja mam stosy poduszek, herbat, owijaczy i lektur. Któregoś dnia okaże się jednak, że temperatura wody gotowanej w czajniku przewyższa tę na zewnątrz i wtedy, ach, wtedy, to będę miała satysfakcję!

Na ten czas szykuję sobie takie oto czytelnicze przyjemności: 

  1. A. Brookner „Hotel Du Lac” – romans na początek jesieni
  2. M. Grimes „Dirty Duck” – kryminał na chwile jesiennej nudy
  3. L. Padura „Gorączka w Hawanie” – kryminał na czas zimnej jesiennej nudy
  4. R. Topor „Księżniczka Angina” – bajka na czas jesiennej infekcji gardła
  5. V. Woolf „Flush” – opowieść na jesienne obserwacje psów
  6. T. Jansson „Winter Book” – historyki na jesienne refleksje o zimie
  7. A. Veterany „Kto znajduje, źle szukał”- dołowacz na jesienny spleen
  8. J. Fforde „Skok w dobra książkę” – rozśmieszacz na jesienny spleen
  9. V. Woolf „Miedzy aktami” – filozofnik na jesienne dumanie
  10. J. Rawik „Edit Piaf, ptak smutnego stulecia” – biograficzny nutnik na jesienne słuchanie
  11. M. Cartarescu „Dlaczego kochamy kobiety” – pomocnik do jesiennego przeglądania się w lustrze
  12. S. Schiff „Vera Nabokowa” – historia kobiety niezwykłej na wszelkie jesienne słabości

mironczar

„Na plakacie obok Gioconda. Tylko  z ustami, z uśmiechem. Reszta niewidoczna, za napisem „Krajowa Loteria Pieniezna”.”

Miron Białoszewski „Chamowo”, str. 386 

Bardzo jestem ciekawa, czy gdyby nie całe życie spędzone w blokowych mieszkaniach, też bym z taka przyjemnością czytała tę książkę. Czy gdyby nie coroczne wakacyjne wizyty w niedużym mieszkaniu na Saskiej Kępie, opisy mostku pod Afrykańska też budziłyby we mnie takie ciepłe uczucia. Pamiętam tę Afrykańską i Lizbońską, i wydaje mi się że nawet mam w pamięci obraz Afrykanina w fezie i narodowych szatach kręcącego się wokół jednej z ambasad. Ale może to już tylko moja wyobraźnia? Musiałam przecież się czymś zająć, stercząc na przystanku w oczekiwaniu na 117. Teraz pluje sobie w brodę, że nie skoncentrowałam się raczej na obserwacji starszych panów. Pomyśleć, że mogłam tam sobie tkwić u boku jednego  z najlepszych współczesnych poetów! A tymczasem gapiłam się na młode warszawianki, żeby jako prowincjonalna panienka się nauczyć wielkomiejskiego szyku. Studiowałam zwłaszcza grzywki, bo nigdy nie wiedziałam, co zrobić z własną (do dziś zresztą nie wiem). Takie to błędy młodości przychodzi mi teraz rozpamiętywać!

Okazja jest nielicha, w postaci właśnie wydanego „Chamowa”. Jak wiadomo, jest to opis pierwszego roku, jaki Białoszewski spędził w nowym mieszkaniu na Saskiej Kępie. Miło tam nie było, sąsiedzi się tłukli, bajzel wszędzie, a w mieszkaniu co pięć minut cos się psuło. W tym wszystkim Białoszewskiemu udawało się zachować pogodną twarz, ba, podczas czytania mam wrażenie, że nic go nie było wstanie wyprowadzić z równowagi. Nawet nocne roboty stolarskie nad głową nie skłoniły go do zrobienia awantury, a jedynie do wysłania delegacji przyjaciół w celu wypertraktowania  odrobiny spokoju. Za to cieszył się jak dziecko z „widokowego” 11 pietra, z zielsk rosnących w pobliżu, które namiętnie zrywał, z gołębi okupujących rusztowania jego bloku. „Szare eminencje zachwytu” towarzyszyły mu tu na co dzień, kłaniając się w pas jego zamiłowaniu do szczegółu. Czytelnikowi też wypada się pokłonić tej Mirnowskiej zdolności do postrzegania jako wyjątkowych rzeczy, rozmów i wydarzeń codziennych. Bo choć w tej książce brak jest akcji i suspensu, to czyta się ją wyjątkowo dobrze. I życzyłabym sobie bardzo, żeby jak największa liczba blogowiczów posłużyła się nią, jako idealnym wzorem na prowadzenie bloga. Białoszewski naprawdę wyśmienicie uczy jak dobrze pisać o tym, co z pozoru powszednie i niezauważalne. Można i warto się pobawić w patrzenie na świat Mironem. Wyniki takiego eksperymentu dadzą, moim zdaniem, nad wyraz interesujące rezultaty.

Tym, którzy jeszcze ciągle po przeczytaniu „Chamowa” nie będą mieli Białoszewskiego dość, polecam obejrzenie „Parę osób, mały czas”, w którym zobrazowany został miedzy innymi okres życia Mirona opisywany w „Chamowie”. Główny wątek to jednak relacja Mirona z jego przyjaciółką, niewidomą Jadwigą Stańczkową. Jej rolę dano Krystynie Jandzie, która mnie osobiście trochę drażniła przerysowaniem granej postaci, wyposażeniem jej w ten jandowski zajęk i nerwowość. Natomiast w roli Białoszewskiego zachwycił mnie zupełnie mi nieznany Andrzej Hudziak. Zresztą możecie się sami/same przekonać, jaki jest świetny, bo jutro (środa 23.09.) TVP Kultura o godzinie 20 wyemituje wspomniany film. A dla tych, którzy dostępu do tego kanału nie mają, miła niespodzianka: film można sobie obejrzeć tutaj.

mowa o:

 

impas

Wiedziałam, że tak będzie! Po przeczytaniu książki- siódmego cudu świata, wszystko wydaje się nijakie.

Sięgam po „Jeśli zimowa nocą podróżny”, a tam autor zamęcza mnie uświadamianiem mi moich czytelniczych doznań. Okej, wiem że jestem czytelnikiem,  nie bohaterką trzymanej w rękach książki. I nie muszę co pięć minut mieć wzmianek o tym, że teraz to jestem zdziwiona czy też znudzona. Wkurzona drogi panie jestem! Zawsze drażni mnie niesłychanie takie krążenie wokół tematu, z rozwlekłymi zapowiedziami na temat tego co ma być oraz komentarzami na temat tego, co było. Mistrzem takiej formy jest Swift, o , do dziś pamiętam męki towarzyszące lekturze Guliwera. Dlatego Calvino został porzucony i przeszłam do Mariasa. Dosyć wolnym krokiem, bo pierwsza strona książki zawiera opis  samobójstwa. Przed snem czytać nie mogłam. Poczekałam na odpowiednie popołudnie i zaczęłam czytać o świeżo upieczonej mężatce, która podczas rodzinnego obiadu wychodzi do łazienki żeby strzałem w serce odebrać sobie życie. Dlaczego? Autor stara się dociec przyczyn tego kroku, przy okazji studiując niedole własnego stanu małżeńskiego, w który właśnie wszedł. No i tym zrobił sobie u mnie krechę, bo nie znam faceta, który by nie narzekał na straszliwy stan zniewolenia i marazmu w jaki popada po założeniu obrączki. Pozostawiłam wiec narratora jego cierpieniom, i sięgnęłam po następna lekturę. Charles, pomyślałam sobie, jest konkretny i nie lubi pracować, mamy wiec przynajmniej dwie cechy wspólne i może jakoś dojdziemy do porozumienia. No i film na podstawie ksiazki był całkiem niezły, z muzyką niesamowicie oddajacą pijacką smutę. Jednak i tym razem pudło. Pan Chinasky bowiem prowadzi cholernie jednostajne życie, w którym spontaniczność jest pozorną grą, maskującą powtarzalność przyjętego wzoru. Co drugi rozdział Charles wylatuje z roboty, upija się i dobiera do jakiejś kobitki. Spojrzałam szybko na koniec, okazało się, że rozdziałów jest 87, czyli czekało mnie ponad czterdzieści migawek z tym samym obrazkiem. Mając w perspektywie pogrążanie się w opisach brudnych kufli piwa i zszarganych życiem meneli, z westchnieniem odłożyłam książkę. I poświęciłam się na dobre mojej do tej pory wannowej lekturze Białoszewskiego. W „Chamowie” też są powtórki, ale wielokrotne czytanie opisów chmur kłębiastych, pierzastych, wschodów i zachodów słońca oraz traw porastających Saską Kępę jest zdecydowanie bliższe mojemu poczuciu estetyki. O czym będzie zupełnie osobna notka.

hurrey, the end of holiday.

Jak się cieszę z końca wakacji! Wreszcie zakończy się papka filmowa w kinach, biblioteki  będą otwarte nawet po 16, a do telewizyjnej ramówki powróci Czytelnia. Na dodatek z małego ekranu po raz kolejny powiewa Bergmanem, co mnie szalenie podnieca, i wizualnie i intelektualnie. Najpierw początkiem tygodnia miałam okazję obejrzeć „Wnętrza” Allen’a. Oglądane strasznie dawno, wspominałam jako ponurość zupełnie pozbawioną allenowskiego poczucia humoru. Ponurość to i owszem jest, ale jaka wysmakowana! Przygaszone zdjęcia, wszystko w kolorach beżu i zamglonego wybrzeża. Przejmujące dialogi, wymuskane tytułowe wnętrza, świetne kostiumy. Do tego moja ulubiona Diane Keaton na skraju załamania nerwowego, jak każdy zresztą w tym filmie.

I kiedy ten film tak sobie przetrawiałam przez resztę tygodnia, puszczałam klatka po klatce w pamięci, to zaczęłam go w końcu widzieć jako metaforę  reżyserskiej drogi Allena. Otóż występuje tam tragiczna postać, perfekcjonistyczna, zimna i przewrażliwiona matka trzech dorosłych córek, którą porzuca mąż, pod pretekstem konieczności chwilowego odpoczynku. Okazuje się, że wkrótce znajduje sobie żywotną i dobroduszną  kochankę i ma się zamiar z nią ożenić. Pearl, bo takie imię nosi jego nowa wybranka, jest kwintesencją prostolinijności i radości życia, nie zagłębia się w rozmyślania na temat estetyki, poetyki i uczuć wyższych, za to świetnie gotuje i nosi zabójczo kolorowe kiecki, w amerykańsko-papuzim stylu. Nie pasuje do tego towarzystwa ani osobowością, ani wyglądem,  ale to jej dostaje się wygrana, podczas gdy wysublimowana i neurotyczna Eve odchodzi porzucona przez całą rodzinę.

Przez opowiedzenie się za rozszczebiotaną Pearl i uśmiercenie zimnej i bergmanowskiej Eve Allen mówi jednoznacznie o swoim przejściu na jasną i prostą drogę pragmatycznej komedii amerykańskiej. Przedtem jednak daje upust swojej miłości do Bergmana wręcz kalkując niektóre ze scen z jego filmów. Najmłodsza z sióstr rozmawia z widmem swojej matki w scenie naśladującej do złudzenia fragmenty pokazujące spotkania Liv Ulman ze zjawami z przeszłości w „Twarzą w twarz”. Eve zaczyna przejawiać zainteresowanie religią, tak charakterystyczne dla wielu z bohaterów Ingmara. A końcowe ujecie filmu to niezaprzeczalnie wielki pokłon w stronę „Persony”. A może i mrugniecie okiem w kierunku widza, sygnalizujące, że tak całkiem z Bergmanem Woody się jeszcze nie żegna.

Oglądając z kolei „Gdzie rosną poziomki”, kilka dni temu nadawane w TVP Kultura, mogłam przekonać się, że i ten film widział Woody i próbował zaadaptować niektóre z niego pomysły. Jak choćby scena z wejściem do pokoju, gdzie bohater obserwuje rodzinny obiad sprzed lat. Czy przypadkiem nie to samo widział Woodie w „Hannie i jej siostrach”? Wiem, że to co tu wypisuje u niektórych może wzbudzić uśmiech pobłażania i pogardliwe prychniecie, że Ameryki to nie odkrywam. Dla mnie jednak, osoby o filmoznawczej ignorancji mieszczącej się w górnej części tabeli niewiedzy, to fascynujące śledztwo. Które zresztą będę miała szansę kontynuować, Oto bowiem GW ma zamiar dodawać, od 18 września począwszy, filmy Allena do swoich piątkowych wydań. No i ciągle czeka na mnie zupełnie niezła lektura rozmów z Allenem. Dotyczą one co prawda bardziej jego kuchni filmowej niż głęboko filozoficznych rozważań na temat interpretacji jego dzieł. Ale przecież opary kulinarne czasem bardzo przypominają kształtem i ulotnością ducha, i tego mam zamiar się trzymać, jak czytający kartki. 

mowa o:

 

 

powody zachwytów

Czasem wszakże zdarzają się czytania , od których jeży się i drży puch na karku, nieistniejąca sierść, gdzie każde słowo pali i świeci, twarde, wyraźne, nieskończone i dokładne, jak ognisty kamień, jak gwiezdny punkt w ciemności.

 A.S. Byatt „Opętanie”, str 491.

Od dawien dawna nie czytuję romansów. Zresztą nigdy nie byłam zbyt gorącą ich entuzjastką. Opis na obwolucie książki zapowiadający zawiłą historię miłosną działa na mnie zazwyczaj odstręczająco. Tym razem jakoś się nie zniechęciłam. Może dlatego, że nie do końca uwierzyłam podtytułowi (obecnemu w angielskiej wersji tylko) „A Romance”. A może dlatego, że właśnie dałam się zwieść obietnicy klasycznego, czystego romansu, romansu doskonałego, spełniającego wszelkie oczekiwania jakie niesie w sobie to hasło? Dość, że zaczęłam czytać, że nie mogłam się od tego czytania uwolnić, że obietnica została spełniona z nawiązką.

Już sam początek całej historii był zapowiedzią niesamowitej przygody literackiej. Oto w Bibliotece Londyńskiej nad starym tomem przesiaduje młody doktorant, przerzucając sfatygowane strony w poszukiwaniu informacji o interesującym go poecie epoki schyłku romantyzmu, Randolphie Ashu. Nagle, spomiędzy starych rachunków i notatek wychylają się szkice dwóch listów. Są adresowane do kobiety, którą poeta miał okazje spotkać na jakimś przyjęciu. Z treści wynika, że był więcej niż zauroczony jej osobowością i inteligencją. Zaintrygowany Roland (bo tak ma na imię ów grzebiący w papierach naukowiec) w jednym momencie decyduje się ukraść listy. W ten sposób rozpoczyna się fascynująca historia śledztwa w sprawie dawnej i dotąd nieznanej światu przygody miłosnej. Opowiedziana za pomocą listów, fragmentów pamiętników i wierszy dawnych kochanków, a także domysłów tych, którzy ja badają.

Jednak sam romans sprzed wieków stanowi tylko oś, wokół której zaczepione zostają inne wątki, rozważania czy wręcz dyskursy naukowe. Ta książka jest bowiem gęsta od aluzji, mocno aromatyzowana feminizmem i przyprawiona wybornym poczuciem humoru. Nie pamiętam kiedy ostatnio spotkało mnie tyle czytelniczych przyjemności. Niezwykle udane pastisze poematów epoki romantyzmu tchną tu i ówdzie duchem Emily Dickinson. Poszukiwania śladów dawnej miłości przypominają akcję zawiłej zagadki kryminalnej. Perypetie młodszych i starszych badaczy życia i twórczości tajemniczych kochanków dają posmak tak lubianej przeze mnie powieści akademickiej. Jest tu jeszcze przepiękny język, szczegółowość opisów, barwność postaci. I delikatny optymizm, wiejący z finału książki, przekonanie o subtelnej celowości wydarzeń pozornie bezsensownych czy tragicznych. Chyba po prostu trafiłam na moja Doskonałość Roku 2009!

Jestem z moim entuzjazmem szczera, ale i bardzo opóźniona. Książka została nagrodzona Bookerem w roku 1990. Niemalże dwadzieścia lat poślizgu to szmat czasu. Zdaje się jednak, że mogę mieć szansę na wykazanie się lepszym refleksem w najbliższej przyszłości. Z wielką satysfakcją oznajmiam bowiem, że dzisiaj ogłoszoną, tzw. krótką liste Bookera 2009 otwiera „The Children’s Book” Byatt. I choć nie dane mi było poznać jej treści (książka jest ciągle nieosiągalna na rynku polskim nawet w wersji oryginalnej), to ze względu na doświadczenia z właśnie zakończoną lekturą, mogę śmiało powiedzieć, że swojego faworyta do tegorocznej nagrody już mam.

mowa o: