Nie wiem, kiedy Anglicy wymyślili tak zwaną early morning cup of tea, czyli wczesną poranną filiżankę herbaty, ale musiało się to się stać w okresie, kiedy szatan miał na Wyspach Brytyjskich szczególnie silne wpływy. Bo trzeba wiedzieć, że w Anglii każdy, ale to każdy człowiek niezależnie od stanu majątkowego, statusu społecznego, wyznania, płci, poglądów politycznych czy zawodu, słowa nie wypowie, siusiu nie zrobi, firanek nie odsłoni, dopóki nie wypije filiżanki mocnej, aż pysk ściskającej herbaty.
Mira Michałowska „Przez kuchnię i od frontu”, Str 11
Herbatka ach herbatka, wzdycham co najmniej kilka razy dziennie, śpiesząc w stronę czajnika. Bo mam sentyment. Nie tylko do uroczej piosenki Starszych Panów , ale i do samego napoju, o którym tak ładnie wyśpiewywali. Od dzieciństwa wszystko co najmilsze kojarzyło mi się z herbatą. Kawa owszem, zawsze pachniała przyjemnie, ale występowała często z papierosem. Co oznaczało, że jest sprawą tylko dorosłych.
Natomiast herbacie zwykle towarzyszyły ciastka i ploteczki. Mogłam więc w pełni uczestniczyć w rytuale jej picia, zajadając się smakołykami, popijając aromatyczny napój i słuchając ciekawych opowieści. I tak mi zostało do dziś. Kawę łączę w myślach ze zdenerwowaniem i pośpiechem, herbatę z miłym relaksem. Kawę piję nie częściej niż raz na tydzień, gdy potrzebuję dodatkowego bodźca by sprostać kolejnym problemom, herbatę piję znacznie częściej i z reguły czynność ta oznacza dla mnie odpoczynek.
Dlatego tak świetnie rozumiem zamiłowanie Anglików do a nice cup of tea, a zwyczaju herbacianego fajfa mocno im zazdroszczę. Ostatnio bardziej niż zwykle, bo podobno five o clock jak wszystko, co stare i trąci jeśli nie myszką, to lokiem na czole i spódnicą bombką, wraca znowu do mody. Coraz więcej jest chętnych nie tylko na szykowne spódniczki vintage, ale i na retro party, gdzie pogryza się kanapki z ogórkiem albo śliczniuchne ciastka i popija herbatkę. Sprawa jest do tego stopnia poważna, że napisano na ten temat książkę. Wzięła za to dziewczyna rozmiłowana w tego typu sprawach, która zawodowo już zajmuje się organizacja herbacianych przyjęć.
Od kiedy dowiedziałam się o istnieniu rzeczonej książki, kombinowałam co zrobić, żeby ją mieć. Wreszcie po roku poszukiwań i przemyśliwań udało mi się ją kupić za pół ceny w sklepie, który księgarnią nie jest, za to stanowi dyskont wszystkiego, co angielskie. Książkę oglądałam i oglądam i cały czas się zastanawiam, na ile będę jej używała, a na ile po prostu będę ją mieć.
Wydana jest pięknie. To wręcz nowy gatunek, nie książka, a album kulinarny, a właściwie nie kulinarny, a sztuki użytkowej, jaką jest podawanie do stołu. Na wyszperanych na targach staroci i w desach najwyższej urody zastawach Angela Adoree serwuje potrawy, do których stworzenia nie trzeba wielkiego talentu kucharskiego, ale sporo drygu artystycznego. Niektóre pomysły zadziwiają prostotą, jak na przykład ten, by podać zapiekane grejpfruty z kropelką alkoholu i białą plamką śmietany na żółtym lub czerwonym, owocowym tle.
Każdemu przepisowi towarzyszy nie tylko rewelacyjne zdjęcie, ale i krótkie wprowadzenie, które ma za zdanie opowiedzieć o potrawie ciut więcej, dodać jedną lub dwie rady na temat jej sporządzenia i wyjaśnić, dlaczego ten przepis autorka uznała za wart opublikowania. Do tego od czasu do czasu zamieszczone są instrukcje dla tych, których ogólnie urzekł vintage style of living. Można nauczyć się kręcić włosy a’la Merlin Monroe, przyklejać sztuczne rzęsy i kompletować stara porcelanę.
Jedyne czego mi w tej książce brakuje, to, paradoksalnie, przepisów na herbatę. Jest kilka pomysłów na drinki z nią związane (czy teaquilla nie brzmi ciekawie?), ale nie da się tu znaleźć sposobów na stworzenie cudów z samej herbaty. Za to można i chyba warto dać namówić na mały powrót do dawnych lat. Do tego, jak kiedyś piło się herbatę. U nas, nie w Anglii, brało się do tego szklankę z koszyczkiem, czajniczek, cytrynę i suche ciasteczka czyli herbatniki. Pamiętacie?
mowa o: