wojażer

Jego życzliwość zasadza się na doświadczeniu, jego wiara w ludzkość podbita jest nieufnością, jego pogodny optymizm jest rewersem pesymizmu, kiedy się uśmiecha, chciałby płakać nad kiepskim uposażeniem tego świata

Joseph Roth „Proza podróżna”, Str 150

Jeśli myślicie, że Proza Podróżna zawiera reportaże z dalekich wypraw, to jesteście w błędzie. Tak nie jest, na pewno nie  w przypadku, gdy autorem jest Joseph Roth. Czy to źle? W wydaniu Josepha Rotha na pewno nie. Nikt tak nie opowiada o świecie i ludziach jak on. I tylko on, widząc tak niewiele, potrafi zobaczyć tak dużo. Tylko Joseph, ma tę zdolność, by z gestu tragarza, kłębiącego się dymu, odgłosu kroków na ulicy, wysnuć całą historię o kondycji człowieka.

Bez strachu, nie są to grzmiące powagą przypowieści na miarę tych biblijnych. To raczej drobne historyjki o małym Frytzu, czy starym kelnerze, bez wielkich dramatów i zwrotów akcji. Ale skonstruowane są tak precyzyjnie, z taka delikatnością i kunsztem, tak pięknym językiem, że nie sposób się od nich oderwać.

Bo Joseph Roth ma ten szczególny dar, podobny do tego, jaki przypisał jednemu ze swoich bohaterów. Mówiąc o nim, Roth zwierza się: „kiedy zegarmistrz, z okiem uzbrojonym w cylindryczna lupę, badał zegarek przyniesiony przez mego opiekuna, miałem wrażenie, że przez otwór w czarnej obudowie spogląda w odległą przeszłość” (ibidem, str 161).

Kiedy czytam te słowa, mam poczucie, że autor sportretował nimi samego siebie. Tyle, że on nie potrzebował lupy, bo aparat do obserwacji, niewidzialny, ale działający bezbłędnie, miał na stałe zamontowany w swoim umyśle. I wystarczało mu pióro, notes lub kilka kartek, by przenieść siebie i czytelników w historię co zdarzyła się dawno, przed chwilą, a może wcale. Zresztą, to nieistotne kiedy i czy  naprawdę dzieją się sprawy opowiadane przez Rotha. Ważne jest to, jak mocno ich opisy potrafią zachwycić.

Warto:

Słodycze

Wiem, że wszystko czego chcę , jest nieuniknione. To tylko kwestia czasu. Swiat w końcu mi to da. Trzeba tylko trochę się postarać i trochę namęczyć brakiem. Być może to jedyny skuteczny sposób na życie .

Dorota Kotas „Cukry”, Str 85

Mogło nie wyjść, ale wyszło. Druga książka najsłynniejszej polskiej debiutantki zeszłego roku to książka dobra, a może i lepsza od poprzedniej. Co prawda miałam z nią problem, bo zaraz po wydaniu zrobiła się niesłychanie popularna, a co za tym idzie wszędzie cytowana i opowiadana. W rezultacie treść książki znałam zanim zaczęłam ją czytać. Jednak dzięki temu mogłam bardziej się skoncentrować na formie, na języku, jakim została napisana. I stwierdzić że pióro autorka ma coraz sprawniejsze, a i pewnie nowa redaktorka popracowała nad książka solidniej.

Narracja jest poprowadzona  w tym samym meandrującym stylu, co Pustostany, ale zdania są bardziej precyzyjne i mocniej trzymają się wątków głównych.  Przy czym język powieści nie zaskakuje nowoczesnością, nie zdumiewa ostrością, nie zadziwia skrótowością. To raczej półsenny rytm fraz opisujących niezwykłe zjawiska zachodzące w wyobraźni autorki jest atutem powieści i czyni ją oryginalną.

O czym jest sama książka? Autorka sugeruje, że o niej samej, o dziewczynie z Aspergerem, wychowanej na polskiej prowincji, w rodzinie nierozumiejącej nic i nie próbującej jej pomóc, z zaburzoną emocjonalnie matką, i autystycznym ojcem. Małe, ale druzgocące akty opresji stosowane wobec tzw dziwnego dziecka (Aspergera u protagonistki stwierdzano, gdy byłą już dorosła), powodują, że czuje się ono odrzucone, obce i marzy bez przerwy o ucieczce z domu. Jak wiemy, te marzenia udaje się zrealizować.

Dorota przenosi się do Warszawy, ma tam trochę przygód, a w końcu pisze Pustostany i dostaje za nie dwie duże nagrody literackie. Ma jednak ciągle niezaspokojoną potrzebę akceptacji, o czym świadczy tekst drugiej książki. Autorka tak bardzo chce być kochana, że usiłuje non stop wzbudzić w czytelniku ciepłe uczucia. Często jej się to udaje. Sama jestem tego przykładem, bo przyłapałam się na tym, że w trakcie śledzenia przeżyć pisarki związanych z otrzymaniem Gdyni i Conrada zaczęłam jej współczuć. Dopiero po podliczeniu otrzymanych przez autorkę kwot otrząsnęłam się nieco,  puknęłam w czoło i przeszłam do bardziej naturalnych uczuć w takich sytuacjach. Czyli do zazdrości.

Odrobinę  złości we mnie ta lektura też wywołała, przy innym fragmencie tekstu.  Bo w pewnym momencie autorka z chęci otrzymania czułości wychodzi  z siebie i włazi w skórę Jelonka Bambi ( serio, jest w książce akapit, gdzie pisarka oznajmia, iż jest mentalną sarenką). Na to obudziła się moja  wewnętrzna lwica i ryknęła trochę ze zgrozy, trochę z niesmaku. Na szczęście Sarenka znikła ze stron książki szybko, więc rzeczona lwica mogła zamknąć paszczę i mruczeć nad tekstem niczym puchaty kotek, karmiony ulubioną śmietanką. 

Kończąc te przydługie wywody powiem, że na razie nie zdajemy sobie wszyscy sprawy, jak ważną książką mogą się okazać Cukry. Bo nie jest to tylko kolejny zbiór wspomnień o dzieciństwie i dorastaniu na polskiej prowincji. Jest to też pierwsza chyba książka w polskiej współczesnej prozie, gdzie Asperger jest przedstawiony z kobiecej perspektywy.

Jednak najistotniejsze j w Cukrach jest to, że pokazują one kobietę nie tylko  jako ofiarę panujących w Polsce warunków społeczno-kulturowych. Dorota Kotas wreszcie zrobiła to, na co większość z nas czekała od dawna. Pokazała, że kobieta może i potrafi uwolnić się z formy pokrzywdzonego dziecka, by stać się stanowiącym o sobie człowiekiem, wiedzącym czego chce i potrafiącym to osiągnąć.

I tak, zamiast niegdyś obiecanej historii o tym jak lesbijki ratują świat, dostałyśmy opowieść o tym, jak lesbijka  i aspergerka ratuje przed światem siebie. Jak znajduje dla siebie miejsce i decyduje się być tym, kim jest naprawdę. Tak, moje miłe czytelniczki i moi mili czytelnicy, wygląda na to, że Dorota K. napisała nam nowy i ekscytujący rozdział herstorii.

mowa o:

Chmuromir z hotelu

Na Oceanie Indyjskim orkan. Żeby powstał, potrzebne są trzy rzeczy: ciepła woda, wilgotne powietrze i zbiegające się wiatry równikowe. Ale może wystarczy, że gdzieś mucha machnie skrzydłami. Albo motyl. Albo komar. Albo, że ktoś komuś pomacha na ulicy. Może dlatego ja nikomu nie macham na ulicy, żeby tym machnięciem nie spowodować katastrofy.

Jarosłav Rudis „Grandhotel”, str 18

Wszystko przez film, pod tym samym tytułem. To przez objerzenie grandhotelu, wspaniałej – podobno – komedii, z gwiazdorska (Tilda Swinton!) obsadą, tak długo ociągałam się z czytaniem książki. Żeby było jasne, powodem nie była doskonała ekranizacja, a niechęć jaki wzbudziła we mnie ta filmowa bajka o Hotelu ukrytym w chmurach. Głupawa, żenująco wręcz schematyczna i nudna, wprawiła mnie w zdumienie. Rosnące w miarę powiększania się liczby zachwytów nad filmem.

Dlatego książka czekała prawie trzy lata. Bo najpierw odkryłam, że była przyczynkiem do stworzenia  tak nielubianego przez mnie Grandhotelu w wersji hollywoodzkiej. Znacznie później doczytałam opis na okładce, gdzie jak byk stało, że film nie ma z książką wiele wspólnego. Postanowiłam, ostrożnie sprawdzić. I rzeczywiście! Jedyne, co łączy film z dziełem Rudisa, to tytułowy hotel, mający świetność za sobą budynek, górujący nad miasteczkiem położonym w czeskich Sudetach.

Opowiada o nim narrator i główny bohater powieści, zafascynowany meteorologią młodzieniec o pseudo Chmuromir. Niezwykle szerokie wiadomości na temat frontów barycznych i pokrywy nieba to nie jedyne, co wyróżnia protagonistę. Ma on szereg innych dziwactw, a ich opis nasuwa przypuszczenia, że być może Fleischman vel Chmuromir jest niezdiagnozowanym autystykiem. Jest co prawda pod opieka specjalistki, miłej, ładnej i młodej Pani Doktor Psycholog, ale ta wstrzymuje się przed postawieniem jakiejkolwiek diagnozy i jest głównie słuchaczką Fleischmanowych opowieści.

A ma czego słuchać! Jej pacjent jest sierotą, ale jeszcze będąc w posiadaniu kompletu rodziców miał problemy z rówieśnikami i nie potrafił dostosować się do zasad panujących w czeskiej, wówczas socjalistycznej, szkole. Stał się przez to utrapieniem ojca. Działacza, biegającego wciąż na zebrania partyjne i usiłującego wyprzeć z pamięci i historii rodziny legendę dziadka zabitego w 1968 roku przez radziecki czołg. Płonne są te wysiłki, bo synek opowiada o dziadku na lekcji i sprawia tym mnóstwo kłopotów sobie i tacie.

Nieszczęśliwy splot wydarzeń sprawia, że Felishmen traci rodziców, a w wyniku przeżytej traumy ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Po pewnym czasie zostaje oddany pod opiekę dotychczas  nieznanemu członkowi rodziny, wujowi Jergowi. Wuj usiłuje utrzymać się na powierzchni jak potrafi, kombinuje może nie do końca zgodnie z zasadami etyki, ale zawsze biorąc pod uwagę zasady przetrwania w aktualnie panującej sytuacji ekonomiczno-politycznej.

Wuj jest jowialny, głośny i ma bogata przeszłość erotyczną. Ten czeski macho uwielbia opowiadać o swoich miłosnych podbojach. Z jego gawęd wynika, że miał szczęście przespać się z co najmniej jedną przedstawicielką każdego z krajów demoludów. Wraz z blokiem wschodnim zniknęły rzesze jego wielbicielek i została mu po nich tylko kolekcja tandetnych suwenirów. Te bezużyteczne przedmioty stały się bibelotami w posiadanym przez niego, tytułowym Grandhotelu. Do zadań Felishmana należy nie tylko wysłuchiwanie ich historii, ale także utrzymywanie ich w porządku.

Fleishman jest w Grandhotelu chłopcem do wszystkiego, pełni rolę wielofunkcyjnego wykidajło. Dlatego między innymi chce stamtąd uciec. Niestety jest psychicznie do tego niezdolny. Coś trzyma go w tym mieście, w tym hotelu. Wspomnienia, sentymenty, marazm, uraz psychiczny, duchy przodków, co sobie wybrały jego na podglądacza, nikt nie wie, co tak naprawdę jest przyczyną tej niemożności.

Nie jest wiec Flieshmian człowiekiem szczęśliwym. Ale to nie znaczy, że jest człowiekiem smutnym. Wręcz przeciwnie, jego historia nieraz wzbudzała we mnie głośne wybuchy śmiechu. Sposób jej opowiedzenia jest mistrzowski, pod pozornie naiwnymi rozważaniami kryją się prawdy głębsze i wnikliwa krytyka.

Jeśli więc lubicie książki zabawne, ale mądre, to serdecznie Wam polecam opowieść Chmuromira.

mowa o:

W podskokach

Zajączek siedział nieruchomo na szklanej ladzie. Pracownice banku porzuciły pracę i zebrały się wokół niego. Wszystkie podziwiały słodkiego zwierzaczka i chciały go pogłaskać.

– Proszę tylko nie dotykać tylnej łapki, jest złamana -ostrzegł Vatanen uprzejmie.

-Ojej, jaki śliczny -wzdychały kobiety. W holu banku zapanował chwytający za serce nastrój ogólnej szczęśliwości.

Arto Paasilinna „Rok zająca”, Str 25

Obdarzony pochwałami i zachwytami, Zając Paasilinna wreszcie dokicał do mnie. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Książkowe Klimaty i  nieustającej w pracy Poczcie Polskiej. Ponieważ moja ciekawość tej książki narastała już od kilku miesięcy, za czytanie wzięłam się prawie natychmiast. Czyli po tygodniu od otwarcia paczki.

Pierwsze wrażenie, a może i zaskoczenie, to jak bardzo męska jest proza Arto Paassilinna. Rąbanie drzew, otwieranie konserw, picie bimbru, błądzenie po kniei to główne zajęcia jego bohatera.

Drugie zaskoczenie, znacznie mniej przyjemne, to jak Paassilina potrafi być seksistowski. Niemal wszystkie kobiety w tej książce to idiotki, zrzędliwe i egoistyczne, uprzykrzające życie protagonisty do tego stopnia, że to przez nie chce się skryć w lesie i mieć do czynienia wyłącznie z zającem. Szczególnie zastanowiła mnie postać żony protagonisty, babiszcza tak niesympatycznego, ze Ksantypa jest przy niej uroczą dziewuszką ze skłonnością do gadulstwa. Hej no, Panie Autorze Kochany, miałam chęć zakrzyknąć, jeśli ta Pani jest tak okropna, to po jakie licho twój bohater w ogóle się z nią ożenił? Tekst książki do końca nie ujawnia tej tajemnicy. Za to info na skrzydełku okładki podaje, że książka została napisana w roku 1975, kiedy, jak wiadomo, szowinizm był równie trendi jak picie napojów gazowanych. Po krótkim namyśle odpędziłam pokusę zrobienia aluzji do sodowych bąbelków i męskiego poczucia wyższości w tych czasach i wróciłam do omawiania książki.

Od pierwszych stron kojarzyła mi się trochę z Waldenem, trochę z Dopplerem. Tutaj łosia zastępuje zając, bo to w towarzystwie i z powodu szaraka bohater Passilinna wraca do natury. Z dala od cywilizacji prowadzi życie proste. I bogate w coraz bardziej nieprawdopodobne przygody.

Zagęszczenie akcji serią dziwnych zdarzeń, sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać jak naprawdę powinnam odszyfrować te książkę, by było do zgodne z intencjami jej autora. Z ich przyczyny można tę książkę czytać, nie tylko dosłownie ale i jako błyskotliwą satyrę na współczesne społeczeństwo i rządzące nim prawa.  

Czy naprawdę bohater wybiegł z samochodu do zająca i nigdy nie wrócił? Czy pogonił za rannym zającem tylko myślami i powstał z tego ciąg marzeń o życiu wyrwanym z dotychczasowej codzienności? Czy to ma być fikcja literacka czy bajka dla dorosłych? To drugie przyszło mi na myśl, kiedy zając mnie więcej w środku powieści zaczął zmieniać barwę z szarej na białą. Co natychmiast skojarzyło mi się z ulubioną lekturą  moich lat dziecinnych, gdzie Alicja zostaje sprowadzona na baśniowe manowce przez Białego Królika. Zając Paasilinna co prawda nie nosi kamizelki i nie sprawdza kompulsywnie zegarka, ale na swojego opiekuna oddziałuje podobnie. Sprawia, że ten gubi się coraz mocniej, dziczeje z upływem akcji. To dziczenie i towarzyszące mu okrucieństwo wobec zwierząt, mnie, miastowej babie, nie do końca się podobało.  Choć w miarę czytania coraz bardziej rozumiałam,  czym ta książka zauroczyła niektórych jej czytelników. Tak, myślałam sobie, niejeden znużony siedzeniem w ofisie obywatel pozazdrości Vatanenowi i chętnie pogoni za nim i jego zającem, marząc o życiu z dala od zgiełku cywilizacji. We mnie  ochoty na powrót do natury książka nie wzbudziła. Za to jej finał potwierdził kilka moich podejrzeń co do jej charakteru i wywołał zabarwiony niedowierzaniem uśmiech.

mowa o:

dziwnie czyli przyjemnie

Znalazł swoje miejsce i uznał, że nie musi już być taki wielki. Wypuścił więc z siebie powietrze, które czyniło go tak potężnym.

Zbigniew Naszkowski „Pan B. zdziwił się nieco, ale nie widział powodu, by negować fakty”, Str 84

Jest nieduży, spokojny i lubi przebywać między jawą i snem, gdzieś w przedpokojach rzeczywistości. Tam spotykają go przeróżne przygody, krótkie i mało intensywne, ale za to nadzwyczajne. Pan B. uczestniczy w nich bez lęku, z zainteresowaniem przyjmując bieg zdarzeń i z wyrozumiałością traktując niezwykłych ich uczestników. Bez sprzeciwu przyjmuje propozycje wspólnego spaceru od spotkanej w zoo małpy, z życzliwą sympatią traktuje mini malarza mieszkającego w sąsiedztwie i nawet zaprzyjaźnia się z niespodziewanie przybyłym w odwiedziny pytonem. Czasem Pan B. dostaje urlop od udziału w opowiadaniach i zastępuje go równie utalentowany w przeżywaniu zmyśleń Pan O. lub Pan K.

Książeczka zawierająca te historyjki jest maleńka, tak bardzo, że zmieści  się nawet do torebki wielkości portfela. Za to uroku ma ogrom i daje mnóstwo powodów do używania wyobraźni. A to jest, jak wiadomo, jedna z najprzyjemniejszych czynności jaką można podjąć. Zwłaszcza teraz, na początku jesieni, kiedy wszystko zaczyna przydymiać melancholia.

mowa o:

przyjątko

balanga

– Według niektórych mistyków – wyjaśnia Margaret – największym dobrem jest wyzbycie się tych wszystkich przedmiotów, na których człowiekowi najbardziej zależy.

–  Jest jednak pewna różnica między dobrowolnym wyzbyciem się a byciem obrabowanym-replikuje młody, acz błyskotliwy Roland

Muriel Spark  „Uczta”, str 14

Rewolucja jest out of date, za to walka klas wciąż trwa i ma formę wojny podjazdowej, a jej głównym celem jest relokacja dóbr. Taki mi się morał wykuł z czytania tej książki. Pióra Muriel Spark,  autorki niegdyś bardzo popularnej wśród blogerów Pełni Życia Panny Brodie.

Tutaj aż tak dużego zagmatwania psychologicznego postaci nie ma. Za to bohaterów jest więcej, a akcja  kiełkuje na kameralnym, acz ekskluzywnym przyjęciu i wije się wstecz, prowadząc w opowieści o poszczególnych biesiadnikach. Tym, co widzieli  film Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, pomysł na fabułę może się wydać znajomy. Tyle, że Muriel tworzyła w czasach, gdy nie używano jeszcze telefonów komórkowych, a za cel nie wzięła sobie opisania życia uczuciowego swoich bohaterów. Za to rodzinnego owszem. Z tym, że są to rodziny brytyjskich ekscentryków, więc i perypetie maja adekwatne.  Zblazowani artyści, świeżo upieczeni małżonkowie, ofiary brutalnego włamania, to główni aktorzy nowego teatrzyku Muriel. Na drugim planie krążą cisi i profesjonalni ludzie z obsługi, zapewniający właściwą oprawę wykwintnemu stylowi życia bogatych i uprzywilejowanych.

Z czasem okaże się że skutecznie zajmują się nie tylko   tym, ale nie będę spoilerować. Sami sobie doczytacie jak sięgniecie po tę niewielką, acz błyskotliwą książeczkę. Mnie zapewniła ona sporo rozrywki, bo nic mnie tak nie bawi  jak dziwactwa brytyjskiej upper class. A jeśli są opisane z  odpowiednią dawką ironii i humoru, to aż mruczę z zadowolenia…

mowa o:

uczta

Obywatel Matej

chłopiec 1

Stanął nad muszlą klozetową, zamknął oczy i z ulgą wyszeptał -Mateju, oto wita cię Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.

Kiedy otworzył oczy, mina trochę mu zrzedła, bo zauważył, że na wysokości jego twarzy widnieje niezbyt serdeczny napis „FUCK OFF”.

Petr Sabach „Babcie”, str 104

  Śmiałam się, wreszcie się śmiałam podczas czytania książki. Co prawda mój śmiech przygasł gdzieś w okolicach środka lektury. I zaczęło go zastępować wzdychanie. Nad tym, że tytuł nie do końca odzwierciedla zawartość. Bo babć w Babciach jest, szczerze mówiąc, nie za wiele. I właściwie lepsze na jej okładkę byłoby hasło wnuczek. Bo to jego dotyczy fabuła, startująca w dniu urodzin chłopca. Jest rok 1951 i dzięki tej dacie przyjścia na świat Matej będzie miał szanse uczestniczyć w wielu wydarzeniach istotnych dla historii najnowszej Czechosłowacji oraz Czech. Na dodatek to uczestnictwo uda mu się uskutecznić bez większego uszczerbku na zdrowiu czy sumieniu. Tak, bo to właśnie dzięki babciom Matej opanował do perfekcji sztukę dyplomacji i kompromisu.

Już jako kilkuletni brzdąc wiedział,  że lepiej upychać paskudne jedzenie od Babci Wiejskiej po kątach, niż otwarcie powiedzieć jej nie. Będąc uczniem pierwszych klas podstawówki wolał potajemne zdejmowanie przed wejściem do szkoły  okropnych (różowych!) kaloszków od babci miejskiej niż odmowę ich noszenia. Tak, Matysiek był dzieckiem tyleż ugodowym, co sprytnym i dzięki temu był rozpieszczany prze obie staruszki.

Jak widać portret Mateja na pewno nie jest portretem awanturnika. Za to mamy tu jak na obrazku pokazanego przeciętnego Czecha. Jego ugodowość czasem przechodzącą w konformizm. Jego wychowanie, jego otoczenie i jego sposób na przeżycie. Przyznaję, że jest to pouczające.

mowa o:

Babcie

Bez kokardek

Paryż to tylko sen, Gabriel się tylko śni (rozkosznie), a Zazi to sen snu (albo koszmaru), i cała ta historia to sen snu albo marzenie marzenia, niewiele więcej niż delirium wystukane na maszynie przez durnego powieściopisarza (o, przepraszam). 

Raymond Queneau „Zazi w metrze”, str 89

Czekałam na tę książkę prawie dwadzieścia lat. Zapisywałam jej tytuł w notesach, zeszytych, dziennikach, w tych miejscach, gdzie robi się listy pod hasłem muszę to mieć i chcę to przeczytać. W międzyczasie obejrzałam film zrobiony na podstawie książki. Ze starym Paryżem w tle, i uroczą dziewięciolatką w roli dziewczynki zostawionej na półtora dnia pod opieką paryskiego wuja.

Film okazał  się  zabawny, pod koniec nużący. Ciekawość mi się podkręciła, o co w takim razie takie halo z tą Zazi. I już, już miałam się przekonać, bo książkę szczęśliwie wznowił PIW, kiedy nagle okazało się to niemożliwe. Bo zamknęli wszystko, łącznie z księgarniami. Nieźle, stwierdziłam, Zazi nie mogła przejechać się metrem, choć była w stolicy, ja nie mogę jej przeczytać, choć właśnie została wydana. Ale oto się doczekałam.

Zazi różowi mi się przy boku, przeczytana. Ta landrynka na okładce to oczywiście żart. Z dziewczęcej słodyczy. Zazi, choć jest w wieku Ani z Zielonego Wzgórza, niewiele ma z nią wspólnego. Zazi jest świadoma tego, że dzieciństwo jest fajne gdy jest się nieznośnym. Robi więc to co się jej podoba i ma gdzieś całą resztę. Co prawda nie może spełnić swojego marzenia o przejażdżce metrem, bo jest akurat strajk, ale cały Paryż stoi przed nią otworem. Jak twierdził pewien pisarz, to miasto nigdy nie ma końca. Ciąg przygód Zazi zdaje się tego dowodzić.

Tak, Queneau się postarał. Na zaledwie dwustu stronach funduje przepał jakich mało. Co więcej ten niby wygłup, ta zwariowana groteska, jest rewelacyjnie napisana. W każde prawie zdanie jest wrzucona kpina. Ale tak, że nie odbiera sensu całości, a go dodaje.  Kolejny plus to bohaterowie książki, niejednoznaczni i szaleni. Zazi, jak już wspominałam, nie jest rozkosznym podlotkiem. Jej wuj, przykładny mąż swojej żony, występuje wieczorami jako baletnica, szewc okazuje się intelektualistą, a żona wuja… no o tym przeczytajcie już sami.

Zapewniam, że nic nie jest tu takie, jakim się wydaje na pierwszy rzut oka. Poczynając od metra, środka transportu co transportem być przestaje. To wszystko powoduje, że czytałam te książkę powolutku, ciesząc się każdą frazą i każdą przygodą w niej zamieszczoną.

warto:

Zazi

gorzko, cierpko, nieprzyjemnie

facet

Prawie się dusiłem pośród setek innych, w olbrzymiej większości niestety absolutnie jałowych głów, nie oszukujmy się bowiem, umysły które mamy najczęściej pod ręką, są nudne, nie ma z nich większego pożytku niż z towarzystwa przerośniętych ziemniaków, kaczych łbów wetkniętych w żałosne ciała, odziane w tandetna na ogół odzież, które naszym kosztem wiodą nędzną i, niestety, wcale niezasługującą na litość egzystencję.

Thomas Bernhard „Bratanek Wittgensteina”, Str 41

Jeśli się jest przeciwko światu, dobrze mieć do tego wspólnika. Do takiego wniosku prowadzi lektura tej książki. Autor, człowiek, oględnie mówiąc, niełatwy, miał szczęście znaleźć w swoim życiu kogoś, z kim mógł się porozumieć, ba nawet zaprzyjaźnić i spędzić sporo czasu na wspólnych potyczkach z rzeczywistością. A gdy doszło do rozstania z przyjacielem, sporządził mu swoiste epitafium. Tak, jest to epitafium w wykonaniu Bernharda, więc przypomina bardziej spis zarzutów wobec krewnych, znajomych i nieznajomych, niż pean ku czci tego, który odszedł.

Przy czym autor po raz kolejny udowadnia, że narzekanie jest sztuką i on doprowadził ją do perfekcji. Jeśli  macie ochotę na spędzenie kilku wieczorów w towarzystwie wyrafinowanego szydercy, to gorąco polecam Bernharda. Jeśli macie potrzebę podkształcić się z ględzenia to również. Bo w końcu narzekać każdy potrafi, ale mało kto daje radę robić to inteligentnie i zajmująco.  A Bernhardowi to wychodzi idealnie.

mowa o:

bratanek

Kalejdoskop z Annami

Nikifor Krynicki

Jak każdy inteligentny człowiek mówi rzeczy, w które sam nie wierzy. Płacą mu za to, że opowiada historie, ale go brzydzą. Od pewnego czasu wyskakuje mu pokrzywka od wszystkiego, co ma w sobie choćby cień fabuły.

Marek Sindelka „Mapa Anny” Str 10

Najpierw uwiódł, potem zawiódł, tak bym powiedziała o moim pierwszym spotkaniu z Sindelką, gdybym miała do dyspozycji tylko cztery słowa.

Spotkanie odbyło się w ramach czytania Mapy Anny ( tu mała dygresja: czy mi się wydaje czy faktycznie odkąd Houellebecq napisał Mapę i Terytorium wśród pisarzy zapanowała moda na wrzucanie motywów kartograficznych w tytuły i akację powieści?) i wygląda na to, że do jego opisu mogę użyć dowolnej liczby słów. Skorzystam więc z tego i opowiem o książce trochę więcej.

Na początku byłam zachwycona, bo autor zaprosił mnie do stania się nim na chwilę. . Na kilkunastu stronach tekstu opisał swoja tremę przed występem tak realistycznie i szczegółowo, że czułam jak włażę w jego skórę, jak wali mi serce, i łapie bezdech. Och pomyślałam, Pani Sindelka, jest Pan niezrównany. Myślałam tak i przy opowiadaniu opisującym krótką podróż pociągiem. Niby nic, a jest tam tyle niuansów, napięcia i psychologicznych podtekstów. Główna jego bohaterka, młoda dziewczyna wsiadająca do pełnego pasażerów przedziału, też nie robi wiele. Ale to jak i kiedy wypowiada pewne słowa, wykonuje pewne gesty, ma wpływ na każdego ze współtowarzyszy podróży. Opis tej sytuacji sprawił, że opowiadanie o niej stało się moim ulubionym. Tak, jeśli wpadnie Wam w ręce Mapa Anny, nie dajcie jej sobie odebrać, póki nie przeczytacie historii pod tytułem Sztafeta.

A reszta? Nie jest zła, ale nie aż tak dobra. Obyczajowa bardziej, pokazująca zawiłości uczuciowe i psychologiczne związków damsko męskich. Przy czym, ku mojemu zdumieniu, gdzieś w okolicach połowy książki, odkryłam, że składają się one w jedną całość. Bardzo misternie utkaną. Bo oto postać zupełnie nieważna, jakaś dziewczyna siedząca przez dwa i pół zdania na krawężniku chodnika, staje się główną bohaterką opowiadania umieszczonego kilkadziesiąt stron dalej. Musze przyznać, że spodobał mi się ten pomysł, choć i dał poczucie zagubienia. Oraz skłonił do refleksji, że tę książkę należałoby przeczytać drugi raz, by należycie docenić jej konstrukcję.

Tyle pochwał, skąd więc zawód? Ano stąd, że w końcowymi opowiadaniami autor postawił kropkę nad i w kształcie brzuchatego serducha. Zwłaszcza ostatnią opowieścią udowodnił chęć mówienia o niczym innym jak historie miłosne z radosną puenta. Może innych czytelników to satysfakcjonuje, albo przynajmniej uspokaja. Mnie zniechęca. Daje poczucie jakby długa i czasem uciążliwa wędrówka doprowadziła mnie do osiedla domków jednorodzinnych, zasnutego smogiem z kominków. Podczas gdy spodziewałam się dotrzeć do widoków na dolinę Pięciu Stawów  z powiewem rześkiego powietrza .

mowa o:

Sindelka