Remont czyli inferno

Życie bez snów i uniesień jest życiem bezkrwistym, smutnym, życiem bez walorów.

Waldemar Bawołek Furtka przy dozorcy, Str 61

Jakbym powiedziała, że patrzę w pomidorową zawartość mojego gara jak w morze czerwone, a moją ziemią obiecaną będzie pełna zapasów piwniczka, to byście się spytały/li co piłam. A jak w tej formie mniej a więcej opowiada o swoich drabinach, pokrętłach i uszczelkach Bawołek, to nikt się o nic nie pyta, tylko jest zachwyt. To ja nie wiem, czy on pisze tak dobrze, czy tak się przyjęło. Że gadanie o garach inaczej się traktuje niż gadania o szpachli i wiadrze.

Tak, feminizuję i nie mam ochoty za to przepraszać. Ale ma być tu nie o tym, co u mnie, i jak mi kobiece doświadczenia przeszkadzają w dążeniach do sławy, chwały czy choćby poczytności. Ma być o Bawołku, pisarzu coraz bardziej czytanym i nagradzanym. Jak z nim. Co u niego. No to proszę bardzo, poniżej zapodaję pobieżny spis tego, co w Bawołka najświeższej książce znajdziecie (w porządku alfabetycznym, w innym się nie da).

Anachronizmy, anteny, antresole, bajzel, butelki, bibeloty, cementy, ciuszki, czajnik, dykta, dokumenty, etole, framugi, futra i frustracja, gazety, gwinty, gejzery, gongi, gzymsy, halucynacje, haki, huki, irytacja, jełopy, kable, książki, klepsydry, kubki, krypty na landszafty, lampy, lustra, łomot, młotki, nakrętki, ościeżnice, pył, pety, piwnice,  regały, rumor, suki, szatan, szmery, ślady, tablaeu  Boscha, taboret, tapczan, usta, usterki, wizje, wizjery, wycieraczki, yale zamki, zalotnice, żako i żakiety.

A nad tym wszystkim Mickiewicz stoi, za serce się trzyma jak majster za klamkę i mu puk puk serce stuka jak naderwany wichajster po wizycie speca, bo to Polska właśnie i każda poluzowana klepka, czy z parkietu, czy z umysłu, Wam tu o ojczyźnie powie.

Naplecie Wam, nastula, aż się pogubcie, westchniecie, że to jak w życiu, choć na serio, to ten gościu mógłby się za coś złapać, a nie tylko przez okno wędrować wzrokiem i sobie umilać czas zapominaniem o tym co tu i teraz. Aż w końcu zamarzycie, by jakoś umknąć z małpiego gaju pisarskich zmyśleń i zaczniecie liczyć strony do końca książki. Bo ileż można, no ileż, ładować się komuś w drzwi i słuchać o tym, że boi się zniszczenia swojej doczesności przez chłopców z wiertarką i Wyborową.   

Na finiszu się przyznam, że piłam tylko herbatę, zwykłą czarną. Czyli nie mam usprawiedliwienia na swoje bełkoty.

Uwaga, teraz będzie bardziej serio o  książce!

 Żeby zadość uczynić tym, co wytrwale doczytali do tego miejsca, kilka słów jeszcze.  Dałabym Furtce chętnie podtytuł Pełnostany, bo jest jak rewers super popularnej  książki Doroty K. Może nawet jest reakcją na nią? Narrator jest równie gapowaty jak bohaterka Pustostanów, ale bardziej od niej zajęty. Robi jakieś bliżej nieokreślone remonty i łazi od mieszkania do mieszkania krakowskiego blokowiska. Lokatorzy są żywi, ale zajęcia i wypowiedzi miewają nie z tego świata. Jak u Kotas, nie dzieje się w książce nic, choć opisane jest w niej wszystko. W sposób nieco bardziej ścisły, bez tak szerokiego lania wody jak w pierwowzorze. Treść mniej meandruje, za to wiruje częściej, powtarzając wątki i tematy. Sam bohater mi się w wyobraźni wyświetlał jako Himilsbach, murarz (kamieniarz)/romantyk i często w  głowie brzmiał mi jego schrypły glos, gdy  przemierzałam tekst. Czy słusznie? Nie mam pojęcia. Nie wiem też dlaczego ta rzecz , co jest o codziennościach, tak jak są książki Mirona B.,  znużyła mnie szybciej i mocniej, niż jakikolwiek wyrób Białoszewskiego.  
Jak Furtkę przeczytacie, to, proszę, wyjaśnicie mi tę tajemnicę.

 Można spróbować:

Daj sobie bucha

Życie jest jak niski brzydki stolik zostawiony w salonie przez poprzednich lokatorów. Przeważnie go dostrzegasz, pamiętasz, że tam jest, uważasz, ale możesz czasem zapomnieć i wówczas jego kant wbija ci się w udo lub kolano, a wtedy boli. I zawsze niemal zostawia ślad. Kiedy palisz, nie sprawisz tym, że niski stolik zniknie. Nic poza śmiercią tego nie sprawi. Ale dobry buch może spiłować kanty, zaokrąglić je nieco. I kiedy zawadzisz, boli dużo mniej.  

Etgar Keret „Usterka na skraju galaktyki”, Str 205

Nie palę, ale czytam, i dlatego śmiem twierdzić, że książka też może służyć do wspomnianego wyżej  celu. Do zaokrąglania kantów życia, do rozwalania „zamarzniętego morza wewnątrz nas” ( to już Kafka jak wiadomo). Oczywiście nie każda, ale akurat ta, o której chce tu powiedzieć, doskonale się do tego nadaje.  

 Opowiadania Kereta potrafią złagodzić rzeczywistość jak najbardziej kolorowe sny. Bo je przypominają. Są zwariowane, surrealistyczne, ale nie pozbawione mądrości i skłaniające do refleksji. Ofiarowują taką jazdę dla wyobraźni, że miałam chęć do Autora napisać błagalny list, by zdradził tajemnice, co łyka, pije  lub wdycha w trakcie pisania. Kończący się prośbą o podanie gdzie można zdobyć choć odrobinę tego specyfiku. Bo też tak chcę, mieć wizje ze złotą rybką, co życzeń nie spełnia, ale każdej nocy wyłazi z akwarium i ogląda  głupawe programy w telewizji. A potem wraca do siebie, zostawiając kałuże na podłodze.

Autor, wiadomo, nie złota rybka, więc tym bardziej moich próśb nie wysłucha. Jedyne co może, to skłonić mnie do rozmyślań nad charakterem rzeczonej rybki. Nad ścieżkami losu, co mogą wiele, ale raczej nie prowadzą nas w stronę spełnionych marzeń. Zresztą, czy naprawdę urzeczywistnienie pragnień jest najlepszym, co może się nam przydarzyć?

Takie przewrotne pytanie zostało mi w myślach po przeczytaniu tego zbioru opowiadań. Gdzie autor dowodzi, że nawet gdy uznamy siebie albo świat za usterkę, to i tak nie zabraknie nam powodów do małych i mniejszych przyjemności. Takie mi Keret pokazał piękno absurdu życia.

Warto:

dziwnie czyli przyjemnie

Znalazł swoje miejsce i uznał, że nie musi już być taki wielki. Wypuścił więc z siebie powietrze, które czyniło go tak potężnym.

Zbigniew Naszkowski „Pan B. zdziwił się nieco, ale nie widział powodu, by negować fakty”, Str 84

Jest nieduży, spokojny i lubi przebywać między jawą i snem, gdzieś w przedpokojach rzeczywistości. Tam spotykają go przeróżne przygody, krótkie i mało intensywne, ale za to nadzwyczajne. Pan B. uczestniczy w nich bez lęku, z zainteresowaniem przyjmując bieg zdarzeń i z wyrozumiałością traktując niezwykłych ich uczestników. Bez sprzeciwu przyjmuje propozycje wspólnego spaceru od spotkanej w zoo małpy, z życzliwą sympatią traktuje mini malarza mieszkającego w sąsiedztwie i nawet zaprzyjaźnia się z niespodziewanie przybyłym w odwiedziny pytonem. Czasem Pan B. dostaje urlop od udziału w opowiadaniach i zastępuje go równie utalentowany w przeżywaniu zmyśleń Pan O. lub Pan K.

Książeczka zawierająca te historyjki jest maleńka, tak bardzo, że zmieści  się nawet do torebki wielkości portfela. Za to uroku ma ogrom i daje mnóstwo powodów do używania wyobraźni. A to jest, jak wiadomo, jedna z najprzyjemniejszych czynności jaką można podjąć. Zwłaszcza teraz, na początku jesieni, kiedy wszystko zaczyna przydymiać melancholia.

mowa o:

Bez kokardek

Paryż to tylko sen, Gabriel się tylko śni (rozkosznie), a Zazi to sen snu (albo koszmaru), i cała ta historia to sen snu albo marzenie marzenia, niewiele więcej niż delirium wystukane na maszynie przez durnego powieściopisarza (o, przepraszam). 

Raymond Queneau „Zazi w metrze”, str 89

Czekałam na tę książkę prawie dwadzieścia lat. Zapisywałam jej tytuł w notesach, zeszytych, dziennikach, w tych miejscach, gdzie robi się listy pod hasłem muszę to mieć i chcę to przeczytać. W międzyczasie obejrzałam film zrobiony na podstawie książki. Ze starym Paryżem w tle, i uroczą dziewięciolatką w roli dziewczynki zostawionej na półtora dnia pod opieką paryskiego wuja.

Film okazał  się  zabawny, pod koniec nużący. Ciekawość mi się podkręciła, o co w takim razie takie halo z tą Zazi. I już, już miałam się przekonać, bo książkę szczęśliwie wznowił PIW, kiedy nagle okazało się to niemożliwe. Bo zamknęli wszystko, łącznie z księgarniami. Nieźle, stwierdziłam, Zazi nie mogła przejechać się metrem, choć była w stolicy, ja nie mogę jej przeczytać, choć właśnie została wydana. Ale oto się doczekałam.

Zazi różowi mi się przy boku, przeczytana. Ta landrynka na okładce to oczywiście żart. Z dziewczęcej słodyczy. Zazi, choć jest w wieku Ani z Zielonego Wzgórza, niewiele ma z nią wspólnego. Zazi jest świadoma tego, że dzieciństwo jest fajne gdy jest się nieznośnym. Robi więc to co się jej podoba i ma gdzieś całą resztę. Co prawda nie może spełnić swojego marzenia o przejażdżce metrem, bo jest akurat strajk, ale cały Paryż stoi przed nią otworem. Jak twierdził pewien pisarz, to miasto nigdy nie ma końca. Ciąg przygód Zazi zdaje się tego dowodzić.

Tak, Queneau się postarał. Na zaledwie dwustu stronach funduje przepał jakich mało. Co więcej ten niby wygłup, ta zwariowana groteska, jest rewelacyjnie napisana. W każde prawie zdanie jest wrzucona kpina. Ale tak, że nie odbiera sensu całości, a go dodaje.  Kolejny plus to bohaterowie książki, niejednoznaczni i szaleni. Zazi, jak już wspominałam, nie jest rozkosznym podlotkiem. Jej wuj, przykładny mąż swojej żony, występuje wieczorami jako baletnica, szewc okazuje się intelektualistą, a żona wuja… no o tym przeczytajcie już sami.

Zapewniam, że nic nie jest tu takie, jakim się wydaje na pierwszy rzut oka. Poczynając od metra, środka transportu co transportem być przestaje. To wszystko powoduje, że czytałam te książkę powolutku, ciesząc się każdą frazą i każdą przygodą w niej zamieszczoną.

warto:

Zazi

jeszcze jedna zeszłoroczna

 

Staję przed biurkiem drugiego ojca, młodszego-moczy nogi w płynącym przez biuro aromatycznym strumieniu, robi notatki w notesie z moleskinowa okładka. Notes omdlewa z rozkoszy, rozkłada szeroko kartki. Ojciec zapisuje w nim złote myśli.

Olga Tokarczuk „Anna In w Grobowcach Świata”, str 51

Co tu kryć, Nobel nie tylko ministra zmotywował do sięgnięcia wreszcie po książki pióra obecnie najbardziej znanej polskiej pisarki. Ale całe rzesze współrodaków. Mnie także. Gdyby nie nagroda dla autorki, pewnie przez kilka następnych lat chomikowałabym ten tytuł, jako żelazny zapas na czasy, gdy nie będę miała co czytać.

Ale poddałam się panującym od października trendom i oto rok zakończyłam wczytując się w jedno z dzieł Noblistki. Czyli w Annę In w Grobowcach Świata.

To pomieszanie mitologii z science finction daje koktajl, przyznaję, niezwykły. Ale nie będę kłamać, że mnie zachwycający. Dlatego Anna nie wylądowała w notce o wybestach zeszłego roku. Jednak zasługuje na wyróżnienie i osobny opis.

To w Annie autorka zastosowała słynnego czwartoosobowego narratora, tak entuzjastycznie opisanego w mowie noblowskiej. Tak naprawdę jest to narrator wieloosobowy, podobny do tego, jaki występuje w Biblii. Podobieństwo jest chyba nieprzypadkowe, bo historia zmartwychwstania i tu i tam staje się w pewnym momencie wątkiem głównym opowieści. Głos zmultiplikowany ma stać się głosem Pana, istoty wszechwiedzącej i wszechwidzącej. Tyle, że do mnie osobiście ten wybieg literacki średnio przemawia. Ten „ja Każdy, który opowiadam” drażni mnie. Mimo pierwszosobowego narratora, otrzymuję narratora pozbawionego osobowości. Na szczęście styl wypowiedzi relacjonujących akcję temu brakowi przeczy. Cieszy mnie to, bo po prostu lubię, kiedy książka do mnie gada głosem człowieka, a nie głosem istoty poza albo nadziemskiej.

Sama Bohaterka, sumeryjska bogini, co postanawia zejść do podziemi, do świata zmarłych, rządzonego przez jej siostrę bliźniaczkę, to kobieta na wskroś nowoczesna. Śmiała, pozbawiona zahamowań. Wyzwolona nawet od śmierci. Imponuje mi, przyznaję szczerze. Oraz prowokuje do zadumy. Nad tym, jak to naprawdę było z innym mitem. Tym, co stał się fundamentem obowiązującej w naszym kraju religii. Tak, przy czytaniu tej książki przemknęła mi nieraz przez myśl refleksja czy biblijny odkupiciel grzechów w swojej pierwotnej, czytaj prawdziwej wersji, nie był kobietą.

Utwierdziły mnie w tym przekonaniu nie tylko prześmiewczo opisane postaci ojców, co niby mogą, ale nie chcą pomóc Annie w jej powrocie do świata żywych. Ale posłowie od tej książki. Napisane przez samą autorkę, zamiast z reguły oferowanych w tym miejscu wydumanych dywagacji literackich, daje klarowne i mądre wyjaśnienie przesłania tej opowieści. Brzmi ono tak jak poniżej i przyczynia się do zwiększenia mojego entuzjazmu dla tej książki.

mowa o:

Olga Tokarczuk, posłowie do „Anna In w Grobowcach Świata”, str 214

 

 

urlopowa

Niejednoznaczność jest takim solidnym fundamentem dla fikcji!

Matei Visniec ”Sprzedawca początków powieści” Str73

Wzięłam tę książkę na wakacje, bo, przyznaję, wydała mi się przygodową sensacją, do łyknięcia w ciągu trzech, czterech dni. Myliłam się! O i to jak bardzo, jak mocno, jak dogłębnie! Ale to nie znaczy, że żałuję. Wcale nie. Wręcz przeciwnie. Cieszę się, że na czas większej swobody zafundowałam sobie właśnie taką lekturę. Wymagającą uważnego i powolnego czytania. Czyli eksperyment w niezwykłej formie.

Co okazał się zupełnie czym innym, niż się spodziewałam. Ale że lubię i wygłupy i okołoliterackie rozważania i dygresje, przeczytałam go, kontemplując niemalże każde zdanie, od deski do deski. I wiecie co? Przekonałam się, że do tego, by książkę uznać za dobrą, nie potrzebuję wcale oszałamiających zwrotów akcji czy konsekwentnego następowania po sobie scen i zdarzeń. Natomiast niezbędna dla mnie jest błyskotliwość, inteligencja, oczytanie i umiejętność niesztampowego myślenia. A także mistrzowskie operowanie słowem i wyobraźnią. Oraz odpowiednia dawka poczucia humoru.

O czym z satysfakcją informuję, przewracając ostatnią stronę tej książki.

Dal niebojących się wyzwań:

o snach jeżdżących koleją

W tobie, tu, w twoim włosie, dla przykładu, istnieją tysiące galaktyk, miliony małych światów, a oka mgnienie dla ciebie, dla nich stanowi miliony lat. Być może powstał tam właśnie świat, od wirów pierwotnych mas ognistych aż po podwyższenie stopy dyskontowej do czterech i pół procent na skutek nieprzewidzianej zmiany cen cyny… Być może na jednym z maleńkich atomów –atomów twojej rzęsy rozmyśla jakiś Platon lub kocha jakaś Julia.

Herbert Rosendorfer „Budowniczy Ruin”, Str 140, 141

Nie dość, że zrobiłam dużą pauzę, to jeszcze planuje woltę. Zamiast kolejnego podsumowania podsuwam Wam książkę czytaną na przełomie starego i nowego roku. Nie mam zamiaru bawić się w filozofię i uduchowione rozważania, żeby wytłumaczyć skąd ten pomysł. Powód jest prozaiczny: zbliżający się termin zwrotu książki do biblioteki.

Trafiłam na nią nieprzypadkowo, bo z polecenia osoby, w której gust literacki wierzę. I muszę przyznać, że lektura tej wiary nie zachwiała. Dostarczyła mi za to mnóstwa literackich zawirowań i zdziwień.

Fabuły książki nie podejmuję się przedstawić, bo nie sposób jest opowiedzieć wszystkich wyśnionych i zmyślonych historii w niej opisanych. Powiem tylko, że co kilka stron wpadałam tu w coraz to inną dziwną opowieść, jak Alicja biegnąca po łące pełnej króliczych nor.

Akcja książki przypomina swoją konstrukcją Dekamerona, Opowieści Canterbury i Rękopis Znaleziony w Saragossie. Zresztą na podobieństwo do tej ostatniej książki powołuje się sam autor, wkładając w ręce jednego ze swoich bohaterów dzieło Potockiego. I tu muszę się przyznać, że powieść ta jest znana mi tylko z filmu, więc jedynie mniej więcej orientuję się na czym polega jej, noszący znamiona szaleństwa, urok.

Z książką Rosendorfera jest nie inaczej: Jej czar opiera się na niesłychanej mnogości i zawiłości zdarzeń. Oto bohater w jednej chwili jedzie pociągiem, spotyka stukniętego współpasażera, jest nagabywany przez policję, a w następnej wędruje po rozległym parku, natykając się na dziwny pomnik i jeszcze dziwniejszych spacerowiczów. Im dalej w tekst tym bardziej niesamowite robią się jego przygody.

Kończąc chcę zaznaczyć, że ta książka jest raczej nie dla łowców sensacji, a bardziej dla czytelników wytrwałych, cierpliwych i ceniących sobie absurd i finezyjne poczucie humoru. Takich właśnie do lektury Budowniczego ruin chce namówić. A dla zachęty dodam, że książka została ostatnio wznowiona i choć stare wydanie, znalezione przez mnie w bibliotece, ma o niebo ładniejszą okładkę, to nowe jest pewnie łatwiej dostępne i bardziej nadaje się do czytania w pościeli.

mowa o:

 

 

 

 

Maggie nie ma Nobla ale się nie podda

home

I robiły popcorn, a babcia Win mówiła „Nie wyglądaj przez okno, cukiereczku, nie chcesz patrzec na to, co tam wyprawiają. To nic przyejmnego. Wrzeszczą, bo chcą. tak wyrażają siebie. Usiadź przy mnie. Widzisz, wszystko ułożyło się najlepiej jak mogło, bo jesteś tu ze mną i teraz będziemy szcześliwe i bezpieczne.

 Margaret Atwood „Serce umiera ostatnie”, str 12

Margaret Atwood musiała wyczuć, że jako literatka nie ma szanse na Nobla w swojej dziedzinie, bo pisze za długo, za dobrze, za mądrze i na dodatek z podtekstem. Zdecydowała się wiec zarobić w inny sposób i pójść stylem tematem bardziej w komercje. Sięgnęła po wątek katastroficzny, politcal fiction, grozę Kinga, seks Gray’a i romans.

Wyszedł jej z tego niezły turnpager, jak z warsztatow pisania zajmującej prozy. Historia zaczyna się od trzęsienia ziemi, czyli totalnego upadku ekonomicznego politycznego i moralnego USA (mam ciche podejrzenie że Kanadyjka miała podczas jego opisów uczucie pewnej satysfakcji, jeśli nie wręcz przyjemności) Bohaterowie to niedoszli yuppies, którym było dobrze, ale do czasu. W pewnym momencie wszystko się rypło i stracili domek na przedmieściu, pracę, widoki na przyszłość. Został im tylko samochód i marny zarobek w kafejce internetowej. Niedomyci, niedojedzeni, marzą o normalności.

Pewnego dnia los zdaje się do nich uśmiechać: oto otwarto nabór do niezwykłego projektu, socjologicznego eksperymentu, gdzie uczestnicy mają zapewniony dach nad głowa i godziwe wynagrodzenie. Trik polega na tym, że tylko połowę swojego życia mogą spędzić w normalnych warunkach. Co drugi miesiąc muszą odgrywać rolę więźniów i poddać się rygorom życia w zakładzie zamkniętym. Poświecenie wydaje się niewielkie w porównaniu z zyskiem. Jednak z czasem sprawy się komplikują, a cudowna utopia, jak to z reguły z utopiami bywa, okazuje się być koszmarem.

Mniej więcej w połowie książki akcja nabiera rozmachu i traci na wiarygodności. Czytelnik coraz częściej ma wrażenie, że rozbawiona swoimi pomysłami autorka zapomina o zachowaniu logicznego ciągu wydarzeń i balansuje na granicy przesady i absurdu. Do tego stopnia, że czasem ma się ochotę odstawić książkę na dobre. Potem jednak zwycięża ciekawość i decyzja dobrnięcia do końca. Który z założenia ma i zaskoczyć i podnieść morale czytelnika.

Na mnie akurat nie zrobił wielkiego wrażenia, natomiast spodobało mi się inne przesłanie tej książki. To wskazujące, że wygląd barbie i zamiłowanie do wzorów Laury Ashley na kanapie i zasłonkach niekoniecznie świadczy o wrodzonej łagodności serca i słodyczy. I że nadmierna gorliwość w wykonywaniu obowiązków służbowych nigdy nie wychodzi na dobre.

mowa o:

margaret

witch hunting

witchy

Zawsze uważałam że najciekawszymi i najmniej cenionymi postaciami literackimi są czarownice. Od Jasia i Małgosi poczynając, na Mistrzu i Małgorzacie kończąc, łapię za każdy tytuł, który obiecuje spotkanie z dziwaczną kobietą na miotle.
Dlatego największa niespodzianka pod choinkę wzbudziła mój zachwyt, a potem lekki zawód. Byłam uszczęśliwiona, że dzięki troskliwości jednej z blogerek udało mi zdobyć tytuł nieosiągalny na polskim rynku. Historia zwykłej kobiety przechodzącej przemianę w wiedźmę, zapowiadała się dla mnie fascynująco.
I faktycznie taka była, choć w inny niż oczekiwałam sposób. Przede wszystkim nadzwyczajny jest styl pisarki, gładko i kunsztownie wytoczone zdania, tworzące elegancka i błyskotliwą całość. Trochę gorzej jest z akcją.
Nie ukrywam, że oczekiwałam, że transformacja zwykłej starej panny w babę jagę będzie miała wymiar bardziej spektakularny. Tymczasem tak naprawdę nie dzieje się tutaj nic, co mogłoby zadziwić. Owszem, kwaśnieje mleko zbyt nachalnemu kuzynkowi, a lokalne kobietki urządzają dziwna imprezę, zakwalifikowaną jako sabat, ale niewiele jest w tym magii. Więcej filozofii i przypowieści o kobiecym wyzwoleniu ze społecznych więzów. W książce mającym postać zbliżenia do natury. I muszę w tym momencie westchnąć, że żadna z perspektyw kobiecego losu, opisanych w książce, nie wydała mi się kusząca.
Ta pierwsza, dająca szansę na bycie kimś w rodzaju pomocy domowej, zniechęcała nudą i jednostajnością. Mogę tylko na myśl o niej zmarszczyć brwi w zdziwieniu, że niegdyś tyle pań za misję swojego życia uważało sprawne cerowanie skarpetek, wyszywanie serwetek i polerowanie sreber.
Jednak ta druga opcja, samotnicy snującej się po łąkach i lasach, też mnie nie kusi i wydaje się niewiele ciekawsza do pierwszej. Może dlatego, że jestem dzieckiem miasta, może przez katar sienny i inne pyłkowe alergie, dość, że nie widzę powodów do szczęścia w możliwości przespania się o dowolnej porze dnia w stogu siana.
Pozostaje mi poczucie ulgi, że nie muszę tylko pomiędzy tymi dwiema opcjami wybierać.

mowa o:

niespodzianka

Czy Francuz chce mieć cztery żony ?

Ahambra 3

To tragiczne, grzmiał Rediger, że bezrozumna wrogość wobec islamu nie pozwala tradycjonalistom i identytarystom na przyjęcie oczywistej prawdy: w sprawach zasadniczych niczym nie różnią się od muzułmanów. Odrzucenie ateizmu i humanizmu, podporządkowanie kobiety mężczyźnie, powrót do patriarchatu – w każdym aspekcie prowadzą jedną i tę samą walkę.
Michel Houellebecq „Uległość”, Str 262-263

Alhambra 4

Doprawdyż, czego tu się bać, moi panowie? Zdaje się pytać Michel w swojej najnowszej książce. Europejskie, czytaj chrześcijańskie wartości, skompromitowały się jeszcze w średniowieczu, kiedy to urządzano krucjaty dziecięce. Teraz, gdy okrucieństwo wymieniono na byle jakość, wcale nie jest lepiej. Życie rodzinne nie istnieje, bo umęczone kobiety ciągną etat wraz z prowadzeniem domu i siłą rzeczy domowi to szkodzi.
Tymczasem w Islamie zostanie przywrócony stary porządek. Kobiety wypadną z rynku pracy, przez co automatycznie rozwiąże się problem bezrobocia, nianiek i opieki nad starszymi. Rodzina znowu stanie się opoką, a kilka żon lepiej niż jedna będzie stanowić wsparcie dla pracującego mężczyzny. Fakt, nie będzie już mógł popatrzeć na głębokie dekolty i odkryte kobiece uda na ulicy, ale z nawiązką wynagrodzą mu to nastoletnie partnerki do spółki ze wzorowo prowadzącą dom starszą żoną. I nawet napić się będzie można, bo mimo wprowadzenia zakazów obowiązujących kobiety, nie zostaną wprowadzone,  obowiązujące rzekomo w islamie, zakazy picia alkoholu, przynajmniej nie dla mężczyzn. I nie trzeba na to wszystko zbyt długo czekać, może tylko do 2020 roku?
Moim zdaniem pomylił się ten, kto stwierdził, że Houellebecq ze swojej najnowszej książki sporządził polityczny horror, w którym rozpostarł apokaliptyczną wizję Francji pod rządami Muzułmańskiej koalicji. Nic w tej książce tak naprawdę nie straszy. Język jest rzeczowy i suchy, jak opowieści o zmianie frontów atmosferycznych w prognozach pogody. Opisane wydarzenia nie mają w sobie żadnych dramatów, przewrót polityczny odbywa się w sposób niemalże pokojowy, a jego rezultatem nie są wypełnione więzienia i okrutne prześladowania, tylko zmiana mody na ulicach, poszerzenie rynku pracy i wprowadzenie nowych zasad w życiu rodzinnym. Pozostaje pytanie czy wizja pisarza przeraża, czy jednak kusi? Wydaje mi się, że wiem jaką odpowiedź dadzą panie, a jaką panowie.

mowa o:

Uległosc