dziwna historia

 

Wnętrze mojej lodówki stanowiło rodzaj stale odnawiającej się osnowy mojej przyszłości. Czekały tam na mnie cząsteczki, które zapewnią mi energię w następnych dniach-w formie bakłażanów, soku mangowego czy czego tam jeszcze. Moje Mikroby, toksyny i jutrzejsze proteiny czekały w tym chłodnym przedpokoju. Myśl o tym, ze jakąś obca ręka, przez takie przypadkowe podbieranie, zamierzała się na tego kogoś, kim się kiedyś stanę, napawała mnie głębokim niepokojem. Gorzej: ona mnie wzburzała.

Eric Faye, Nagasaki, Str 13

 

Zastawialiście się kiedyś co zrobilibyście, gdyby zaległo się w was podejrzenie ze w waszym domu zamieszkuje obcy? Wyjadający to i owo z zapasów, używający waszej wanny, ręczników i pościeli? Taka historia zdarzyła się kiedyś Japonii, taką historię wyczytał kiedyś z gazet francuski pisarz i potem zamienił w książkę. Nagrodzoną zresztą. A właściwie w książeczkę. Z dwoma tylko postaciami. Właścicielem mieszkania i ukradkiem przebywającą tam intruzką. Wyszło z tego opowiadanie nie o walce o przestrzeń życiową, ale o przyzwyczajeniu do samotności. A także o tym, jak istotne jest docenianie tych krótkich chwil kiedy promienie słońca osiągają natężenie idealne i pozwalają się cieszyć łagodnym światłem i ciepłem. Właśnie delikatność spokoju jest głównym bohaterem tej przypowiastki. Która można sobie wrzucić na dwa dni to torebki, żeby poczytać cos pasującego nastrojem do schyłku lata.

mowa o:

penpals

Na początku omijałam tę książkę szerokim łukiem, mimo, że tytuł wyskakiwał jak diabeł z pudełka, za każdym razem kiedy stukałam do katalogu biblioteki. Nie uchodzi, szeptało moje sumienie, nie wypada wysłuchiwać ploteczek jakiejś znajomej na temat poetessy, która tychże ploteczek ani zdementować ani potwierdzić już nie może. I tak się szarpali przez parę lat, to moje nieugięte sumienie z nie mniej nieustępliwą ciekawością. I trwałoby to jeszcze nie wiadomo jak długo, gdyby nie kolejne wydarzenie wydawnicze z Panią O. w roli głównej. Na ksiegarniane półki wypłynęły niby statek widmo sekretne listy Agnieszki i Jeremiego. Wtedy to sumienie wreszcie zostało mocno rąbnięte w plery z okrzykiem zobacz no co tu się wyrabia a Ty się czepiasz jakiejś zmyślonej korespondencji z duchem. Cóż mogło ono biedne zrobić, skuliło się, zgarbiło, położyło uszy po sobie i delikatnie wzruszyło ramionami. Ciekawość wyczuła, że wreszcie jest górą i mocnym, a triumfalnym gestem pochwyciła tom i pognała szybko do domu, posadziła mnie na kanapce i kazała czytać.

No i teraz, po przeczytaniu, mogę powiedzieć, że nie było właściwie o co toczyć bojów. Książka mająca być w zamiarze epistolarną historią przyjaźni sięgającej aż poza grób, nie ujawnia niczego co mogłoby zaniepokoić lub zniesmaczyć. Można się z niej dowiedzieć o tym jak mniej więcej wyglądało życie codzienne Osieckiej. Można wyczytać, że mieszkała z mamą w mieszkaniu do którego nie miała własnych kluczy, gości częstowała kompotem, a właściwie najchętniej zapraszała do swoich znajomych, bo za bardzo na robienie imprez warunków nie miała. Podróżowała dużo, zakochiwała się często, ubierała kiepsko, bawiła dobrze, pisała świetnie.

Największą zagadką książki pozostaje nie sama postać poetki, ale charakter jej relacji z autorka. Była to przyjaźń czy nie była? Dla której z nich bardziej? Bo dlaczego Agusia przemilczała Hanię w Rozmowach w tańcu? Dlaczego tak ciężko znaleźć korespondencję miedzy paniami? A może tylko Hania sobie myślała, że wielka autorka obdarza ją specjalnymi względami? A tak naprawdę była czymś pośrednim miedzy telefonem zaufania, a nadwornym błaznem? I właściwie jak i dlaczego i kiedy cała ta przyjaźń czy też znajomość się rozsupłała, rozsypała wręcz? O to pyta coraz częściej autorka, a i czytelnik zaczyna się coraz mocniej zastanawiać, o co w tym wszystkim właściwie chodzi. Czy tylko o zebranie kilku wspomnień i anegdot, czy próbę dopowiedzenia tego, czego się we właściwym czasie, czytaj za życia poetki, dopowiedzieć nie udało. Powoli wartki potok zabawnych historyjek zaczyna się zamieniać w strumień zarzutów, wymówek i żali.

Kiedy jest już prawie za gorzko, następuje koniec części pierwszej i zaczyna się ta druga. I tutaj jest to, co może być najlepszego, bo najpierw listy samej Osieckiej do Hani B., potem kilka jej tekstów. I tam dopiero widać jakim pazurem miała zakończone pióro Agusia i jakim arsenałem bezcennych wspomnień dysponowała. Jak Choćby to Hłasce, który wymyślał siebie wciąż od nowa, i był ukochaniem każdego, kogo na swojej drodze spotkał. Jeszcze bardziej  na końcu książka ma zdjęcia z komentarzami, gdzie można wreszcie zobaczyć i obie panie i tzw Towarzystwo. I tak ciekawość zostaje zaspokojona, sumienie niepotargane, a rodzinne tajemnice na zawsze tylko i wyłącznie rodzinne. Ja tam byłam, miód i gorzałkę ze stron spiłam.

mowa o:

next to paeonies

Ostatnio musiałam sobie zapodać jeśli nie tea time to przynajmniej tea pause. A wszystko przez notkę Anny Marii o książce na temat urządzania staroświeckich fajfów. Jak to wygląda AM opisała tak dobrze, że mogę tylko odesłać do jej bloga. Na tle doniesień o tym co się obecnie w Albionie dzieje, można jeszcze bardziej zatęsknić za kojącym aromatem porządnie zaparzonej herbaty. Ręczę, że gdyby taka Pani Marple zamotała się w londyńskie rozruchy uliczne,  po dotarciu do St Mary Mead zdjęłaby kapelusz, umyła ręce i sięgnęła po imbryczek. Żeby utwierdzić się w tym przekonaniu złapałam za świeżo zakupiony kryminał Christie. A przedtem przygotowałam się należycie: wzięłam zaparzarkę, prawdziwą filiżankę i polski odpowiednik vintadzowych ciastek do herbaty, czyli leciutkie biszkopty z pomarańczowego pudelka.

Potem zabrałam się za tekst, wdychając jak najmocniej atmosferę starego angielskiego kryminału. Tutaj nawet morderstwo jest popełnione po ostatnim serwisie herbacianym w pociągu, dwie starsze panie planują rozwikłać zagadkę kryminalną po porządnej kolacji, a ich główna pomocnica, doskonała pomoc domowa, jest niedoszła matematyczką, która wolała wybrać karierę houskiperki od wątpliwie wynagradzanej posady naukowca. Kobieta ta zaskarbiła sobie zaufanie Pani Marple wprawnym upinaniem groszku w ogrodzie. No i proszę, nie doszłam jeszcze do 50 strony, a już spotkałam tyle retro smaczków. Nic dziwnego, że nie jestem w stanie zrozumieć tych, którzy twierdzą ze w kryminale najważniejszy jest suspens.

mowa  o:

zbliżenia

Ona niczego sama nie przerwie, ona nie jest zdolna kończyć i na tym polega jej nieszczęście. Ciągnie za sobą nieistniejące światy, jak nieznośny balast, którego w żaden sposób nie potrafi się pozbyć, Bezustannie wywołuje duchy, nie pozwala im odpocząć w spokoju. W całym mieście, tuż pod powierzchnią ulic, w kawiarniach, na skwerkach i przystankach autobusowych czają się upiory z jej przeszłości.

Kaja Malanowska Imigracje, str. 189

Nie wiem dlaczego taka cisza panuje na temat tej książki. Przysiadła skromnie na półce księgarni, jak szary ptaszek na gałęzi i grzecznie czeka na zainteresowanie. Dla mnie ten nowy okaz wypatrzyła Ania, szepnęła cicho, że o tam jest i może warto byłoby się przyjrzeć. Posłuchałam jej rady i jestem więcej niż zadowolona.

Bo nowa Malanowska jest nie tylko niegorsza od starej, ale i barwniejsza i bardziej precyzyjna w mówieniu na temat. A tym razem jest nim nie tylko depresja. Owszem, smutek, chandra i spleen przewijają się jak zawsze obecni statyści w prozie tej autorki, ale opowiedziane historie dotyczą już innych problemów.

Mnie kojarzyły się z zajączkami z rozbitego lusterka, lusterka często rozpaczliwie składanego na powrót tak, by przynajmniej trochę można było zobaczyć w nim własną twarz, utwierdzić się co do jej istnienia. Czasem obraz rozbija się na kilka portretów tej samej zdawałoby się osoby. Tak jest w przypadku opowiadania otwierającego zbiór, mówiącego o Chińczyku transwestycie. Mamy tutaj i skośne oko, i dziwaczny makijaż drag queen i modne okularki młodego biznesmena i pobladłe policzki ojca rodziny. Aż trudno uwierzyć, że wszystkie te cechy udało się pomieścić w jednej postaci. Obraz jest całkowicie niespójny, mylący i w efekcie trudny do uznania za realny.

Jednak już za chwilę przenosimy się do Stambułu, nie po to by zabrać się za oglądanie miasta, ale by odbyć wraz z bohaterką dziwną trasę stawania się bytem osobnym od własnych rodziców. Potem zwiedzamy Indie i Stany i patrzymy jak wyostrza się tożsamość bohaterki w zetknięciu z obcymi kulturami, innymi sposobami myślenia.

W połowie książki następuje zwrot. Zaczyna się druga cześć, w przeciwieństwie do pierwszej zawierająca historie zmyślone. Rozbite lusterko okazuje się zawierać fragmenty zwierciadeł z Gabinetu Śmiechu. Bohaterom opowieści coraz trudniej zobaczyć siebie w niezmienionym kształcie. Aż do momentu, gdy odbicie staje całkiem zamazane, niemożliwe do odczytania. Tutaj mamy opisy niekompletnego „ja”, aż do całkowitej degradacji, jak w ostatnim opowiadaniu o małżeństwie, które decyduje się emgirację.

Nie jestem w stanie powiedzieć, że wszystkie przeczytane opowiadania mnie zachwyciły. Za najlepsze uznałabym trzy ostatnie „historie prawdziwe”, za najsłabsze końcowe opowiadanie z „historii które wydarzyc się mogły”. Wszystkie tworzą spójną całość, pokazującą różne formy osobowości, a może wręcz ich analizę od stanu wielokrotnego do stadium zaniku. Trafność spostrzeżeń i umiejętny opis zjawisk i stanów czasem niezwykle ulotnych, to dla mnie największe atuty tej prozy. Czytanie Malanowskiej to próba pochwycenia słabo widocznych fragmentów rzeczywistości, ćwiczenia z łapania nitek babiego lata. A mnie zawsze fascynowały te wiotkie i mgliste pajęczynki.

mowa o: